Dzisiejszy wieczór spędziłam na czytaniu zaległych postów z bloga Jes, skoro dała mi mały kredyt zaufania i ponowiła zaproszenie. Przyznam, że o nim zapomniałam. Cieszę się, że dziś weszłam tak po prostu na gmaila, bo nie miałam co robić (od jakiegoś czasu nie działa mi dobrze net, więc żyję w stresie bez mojego nałogu, czyli anime). Im więcej czytam, tym bardziej tęsknię. Nie za jak najszybszym zobaczeniem mojej jedynej przyjaciółki. Tęsknię za moją obecnością w jej życiu, której coraz mniej, i która de facto jest jej mało potrzebna. Ostatnio mówiła, że siebie nienawidzi. Doszłam do takiego samego wniosku- nienawidzę siebie. Nie cierpię tego, że nie mogę tak po prostu zakończyć farsy mojego małżeństwa, którego najlepsze chwile w większości dotyczyły łózka. Mój mąż jest mi obcy, nie lubi mnie i bawi go dokuczanie mi i sprawianie bólu. Wiecie, ostatnio spotkała mnie przykra w skutkach sytuacja... Chcąc przytulić go przed jego wyjściem do pracy zahaczyłam nogą o kabel zasilacza mojego kompa. Skończyło się na tym, że nie działa mi klawiatura, muszę ją wymienić. Nie chce mi dać na nową. A wiecie co jest dla mnie w tym najgorsze? Że to tylko dlatego, że chciałam go przytulić. Odebrano mi coś dzięki czemu mogłam pisać.
Nienawidzę też coraz bardziej swojego lenistwa. Gdybym pracowała, mogłabym łatwiej ułożyć sobie życie przy ewentualnym rozwodzie. Gdybym zaczęła wcześniej się uczyć do matury nie bałabym się teraz choćby pomyśleć, że tak bardzo zaniedbałam tę kwestię, że mogę znów na koniec wpaść w panikę i nie pójść. Nienawidzę tego, że nie umiem zdyscyplinować samej siebie. Nienawidzę bezsensowności mojego życia. Nienawidzę tego, że moja dusza kojarzy mi się ze stęchłą, brudną i mętną wodą. Nie umiem już nawet myśleć tak jak zawsze. Moja książka to dno. Dążę do autodestrukcji. Boję się ludzi. Boję się cokolwiek załatwiać. Boję się być dorosłą poza domem. Mój charakter się degeneruje. I chciałabym się rozpłakać, ale to nic nie da. Wystarczy, że cały czas o tym myślę. To chyba jest jak płacz, to samo uczucie w piersi. I boli mnie nadal, że prócz Jes nie mam nikogo na prawdę bliskiego. Jestem jak basen ze wspomnianą wcześniej wodą... Gdyby tylko czasem ktoś chciał się w nim zanurzyć... Włączyło by się coś w rodzaju samoczynnej pompy na brud, filtru... Ile jeszcze czasu moje życie będzie wyglądało właśnie tak? Ile jeszcze zniosę? Chcę być kochana i zauważana. I chcę przestać tak biadolić, to do mnie nie pasuje już tak jak wcześniej. Nie lubię mędzić, bo lubię okłamywać samą siebie, że nie jest tak źle. A kiedy marudzę to przypomina mi się cała ta beznadziejność. Myślałam o empatii. Jes napisała, że to puste słowo. Przyznaję rację. Z jednej strony chciałabym by ktoś poczuł to smoliste uczucie w piesi, które mnie dusi. Z drogiej strony rozsądek przypomina, że gdyby je ktoś zobaczył, to nie pomógłby mi. Bo nie znalazłby nic o co warto walczyć. Śmieci. Odpadki. Marzenia i mrzonki tak głupie, że mnie samej ciężko się do nich przyznać. Ludzie nie lubią komplikować sobie życia, więc może to dlatego podświadomie mnie unikają jakbym była nosicielem śmiertelnej choroby, którą mogłabym ich zarazić. Żałosna. Jestem Żałosna.