poniedziałek, 30 maja 2011

Różowe pomarańcze nie mają nóżek.

Spotkałam to zdanie  w ostatniej książce, spodobało mi się. Lubię dziwne rzeczy, ostatnio np. spodobał się styl emo, rysunki tego klimatu, i takie tam. Bawi mnie. A skoro coś mnie bawi to może jeszcze jest we mnie coś nie wykrzywionego przez cynizm. Ostatnio ciężej wszystko znoszę. Naprawę się czuję jakbym nie istniała dla świata. I chyba lepiej by było dla mnie gdyby na prawdę tak było. ,, Nie boję się śmierci tylko życia.'' A jedyne życie, które chciałabym mieć nie jest la mnie, ani nikogo dostępne. Wieczność, haha, rojenia schizofrenicznego umysłu, wywołane użalaniem się na sobą. Jakże łatwiej byłoby być tak po prostu świrniętą.

czwartek, 26 maja 2011

Porzucenie.

Nie boli wcale wydymany wiatrem brak
brak brak brak brak brak
kogoś kogo ceniłam bez wzajemności

Nie boli, mówię przecież, wcale
rzucenie gdzieś w nieważną dal
rzeczy zapomnianych.

Nabrzmiałe ceglaną duchotą ciśnienie
w tchu, nie jest moje, nie, wcale

Moje jest za to słodkie skażenie
bycia wiecznie niechcianą
i moje jest lodowacenie
na ten nędzny świat.

piątek, 20 maja 2011

Ostatnio nawet dobrze idzie mi pisanie. Dobija mnie tylko fakt, że nie znam nikogo, kto zechciałby przeczytać, co napisałam, żeby mnie nakierować i dać kilka rad. Dziś pomyślałam, że kupię se znów ołówki i będę rysowała np. sceny do książek. Choć sama nie wiem, to głupie, książka z obrazkami? Mogłabym okładkę zaprojektować, albo jeszcze coś innego. To tyle, dziś Krzyś odrobinę mniej grał, ale i tak wszystko wieczorem spaścił. Typowe. W poniedziałek musi wysłać swój lapek do W-wy do naprawy, hehe, nie będzie grania. Nie mogę się doczekać, i powiem szczerze, że w tym momencie jego że tak się wyrażę ból sprawia mi jakąś dziką i chorą przyjemność. Mam nadzieje, że mi tak nie zostanie. :D
W sumie miłe dni mam ostatnio. Oprócz tego, że z mojej sąsiadki zrobiła się furiatka, robiąca mi dziecinne haje o w pół do pierwszej w nocy na korytarzu. No i chora jestem. Praktycznie straciłam głos, tak mnie gardło boli. Ale znalazłam kilku znajomych na chacie, umilają mi czas rozmową. Krzysiu nadal gra, ale ogólnie jest odrobinę milszy, więc ok jest.

niedziela, 15 maja 2011

Ostatnio rozbawił mnie mój tata. Wspomniałam mu, że planujemy z Krzyśkiem rozwód, kilka dni potem zadzwonił i pytał się co u mnie. Powiedziałam, że jak zwykle, a on na to-,,jak zwykle, czyli chujowo?'' (tak to ujął), a ja, że no tak. Dopiero jakieś pół godziny później uświadomiłam sobie absurdalność tego pytania. Chyba mój tata nie sądził, że od czasu kiedy go nie widziałam Krzysiek przeszedł jakąś wewnętrzną transformację i stał się raptem super fajnym mężem i ojcem. Nawet ta myśl mnie bawiła, ale wiecie jak to jest, mam chyba wypaczone poczucie humoru. Już na sam zwrot ,,wewnętrzna przemiana, czy transformacja'' dostaje ataku chichotania. Dziwna jestem. Oczywiście cała tamta sytuacja miała miejsce jakiś tydzień temu, a od tego czasu Krzyś już zmienił zdanie co do rozwodu ( a to ponoć kobiety są zmienne). Chyba obleciał go strach, bo w końcu pewnie na zawołanie miałby jakieś głupie nastolatki z jego gry nostale. Kilka nawet pisało mu, że go kocha. Wierzycie, absurd totalny! W każdym razie chyba to do niego doszło. No i też to, że straciłby kobietę, która umie gotować, i tak dalej. Dziecinada. W sumie jestem teraz hipokrytką, bo zgodziłam się żeby nie było rozwodu. Jestem tchórzem, nie wiem czy dałabym radę znaleźć pracę, załatwić żłobek, przedszkole i takie tam. I jestem leniwa, nawet jeśli muszę go znosić, to zawsze mam czas na czytanie i pisanie. No i nie wiem czy umiałabym być sama, kto by mnie chciał? Dwoje dzieci, brak wykształcenia, koszmarny charakter, i ciało któremu już daleko do piękna. Jasne, tabun facetów by się znalazł, pewnie. Z nim jest bardzo źle, ale nie wiem, czy bez niego nie byłoby gorzej. Wybrałam mniejsze zło, bo dzieci też pewnie wolałby by mieszkać ze swoim tatą. A moje prywatne uczucia i rozterki się nie liczą. Wiem, manipulantka ze mnie. Takie życie. Dziwnie mi jakoś ze świadomością, że muszę być teraz taką hipokrytką, bo w końcu z natury jestem nazbyt szczera i otwarta. Pomaga mi świadomość, że jak już nie mam ochoty zabić mojego męża, a ten akurat szczególnie długo nie gra i ma dobry nastrój, to nawet teraz, po wszystkim co przeszłam z nim, umiem znaleźć w sobie ciepło dla niego. Ale tylko jak nie idzie to na zasadzie, że ja dam z siebie wszystko, a on nic. Dziwnie mi też, że nie mogę tak po prostu napisać do Jes, czy nie możemy się zobaczyć. Nawet jeśli spotykałyśmy się przez kilka godzin raz na pół roku, to kiedy się nudziłam, zawsze mogłam pomyśleć, że jeszcze trochę i się zobaczymy, żeby pogadać o tym co robimy jak zgubią nam się kapcie, lub takie tam. Że za tydzień, dwa, lub miesiąc wyjdę z domu i będę miała do kogo pojechać Nawet jeśli to tylko była namiastka tego, co było, a nie wróci, to mi pomagała. Nie piszę też już z Elhmim, kolejna ważna dla mnie osoba mniej. Przyrzekałam sobie, że nie będę się narzucała, i dotrzymuję tego słowa. Ale to niełatwe. Nie prędko znajdę kogoś podobnego do Jes, tak odmiennego ode mnie, jak i nie prędko znajdę osobę podobną do Elhmiego, która rozumiała, co znaczy mieć dużą wyobraźnię i artystyczną duszę ( na zwrot o artystycznej duszy też się w środku wzdrygam, bo artyści zawsze kojarzyli mi się z postaciami tragicznie groteskowymi, ale przyznaję, że czuję się jakbym takową duszę posiadała, nawet jeśli to błazeństwo). Bez obrazy dla artystów, jakby nie było podaje tylko mój punkt widzenia, który wyrobił się we mnie przez takie a nie inne życie. Kończę to pisanie, skoro pewnie i tak nikt tego nie przeczyta.

środa, 4 maja 2011

Dziwi mnie mój spokój. Jesse ma mnie dość, mąż chce mnie zostawić, dzieci chorują, z przyjacielem z daleka nie pisałam już z miesiąc, i tak dalej, i tak dalej. W sumie nie ważne. A ja zamknęłam się w sobie. Ja! Wierzycie? Chodzę nieco zamyślona, i myślę pesymistycznie o przyszłości, choć kiedyś byłam skrajną optymistką. Na razie wystarczają mi książki, anime i muzyka, ale dobija mnie, że jak się nudzę, nie mogę zadzwonić do znajomego i umówić się na kawę, żeby pogadać o pierdołach, bo nie mam znajomych. Ciekawe czy Jessie czasem tęskni  za mną? Zmieniłam się na gorsze i lepsze jednocześnie. Relatywizm kwitnie. Pewnie ona nie odczuje mocno mojego braku, ma znajomych na studiach, chłopaka, brata, i tak dalej. Sama nie wiem po co wałkuję ten temat. Może dlatego, że nie mam alternatyw. Choć zapewne jakieś by się wymyśliło. Pójdę do jakiejś podrzędnej pracy, zamiatać ulice, lub coś w tym stylu. Hura! Nienawidzę siebie, że się nie dostosowałam do normalnej kolei rzeczy; szkoła, studia, dobra praca, potem dzieci i małżeństwo. Ale ułożyło się jak się ułożyło... Nawet aż tak mnie to nie boli. Po prostu brak mi toważystwa. Kogokolwiek, kto zechciałby uszczknąć dla mnie trochę czasu. Mój domek z kart dawno się rozpadł, ale chyba nie zaszkodzi, jak spróbuję wybudować choć chatynkę. A nóż może jeszcze do czekoś się nadaję, nawet jeśli jestem życiową ciamajdą. Jestem chyba po prostu zrezygnowana., i tyle. Chyba czas na wizytę u psychologa, wiecie, choć dlatego, że poznałabym kogoś nowego.