wtorek, 23 lutego 2010

Nadwrazliwość


Wczoraj troche przez sms'y pokłuciłam się z Jesse. Nic poważnego, ale i tak poczułam, że jakiś ciężar przygniata mi pierś. Częsciowo był to strach; bałam się odrzucenia, braku zrozumienia i krytyki ze strony mojej jedynej przyjaciółki. Ogólnie, zdarza mi się myśleć, że byłoby jej lepiej gdyby nie musiała wiecznie słuchać mojego wycia do księżyca. Najbardziej było mi jednak przykro, że nie mogę jej w żaden sposób pomóc. Praktycznie niegdy nie byłam w stanie. Mogłam jej służyć tylko jako ktoś do rozmowy... a to czasem tak niewiele. Zawsze ona bardziej mnie wspomagała.


Nie wiem czemu wzbiera we mnie panika zawsze gdy się w czymś nie rozumiemy, albo gdy się sprzeczamy. Choć dobra, wiem, Jesse stała się dla mnie jedynym łącznikiem z normalnością, której w moim życiu zawsze było za mało (ona dobrze wie co mam na myśli). I nie ważne ile czasu się nie widzimy, bo kiedy czasem spotkamy się raz na miesiąc, to tak jakby to było wczoraj. Dziwne to, bo w końcu mamy ze sobą tak mało wspólnego, zupełnie innymi torami biegnie nasze życie. Zawsze po prostu powtarzałyśmy, że przeciwieństwa się przyciągają.

poniedziałek, 22 lutego 2010

C.d. mędzenia :/

Staczam się coraz bardziej, zapadam się w sobie. Coś we mnie z każdym dniem umiera. Jestem przerażona intensywnością tego bólu, traconych marzeń i tęsknot. To jakby płakało we mnie sto osób, nie jedna. Dziwię się, że jeszcze nie wybuchłam, jak może się mieścić we mnie tyle różnych potrzeb, emocji i myśli? Tyle bólu? A najbardziej się boję, że ktoś po prostu zbagatelizował by te słowa, machnął ręką i stwierdził, że dramatyzuję.

niedziela, 21 lutego 2010

Czy to może wina temperamentu...

że tak często tracę nad sobą kontrolę? Czy raczej wina Krzyśka, że tak się usilnie stara doprowadzić mnie do łez i wściekłosci? Jaka gospodyni domowa chciała by poświęcać się dla kogoś, kto ma cię w d... ? Kto woli grać i jak 5-latek żyć w świecie kretyńkich gier. Chciałabym żeby zniknął z mojego życia, żebym już go na oczy nie musiała widzieć. Jak na niego patrzę to tak się złoszcze, że kusi mnie by go rozerwać. Nienawidzę tego co on ze mną robi. Staję się tylko bardziej agresywna. Zaczyna znikać przyjemność, gdy go obejmuję. Nawet już nie chce mi się z nim kochać. Jestem zbyt zła, zbyt wiele negatywnych emocji się we mnie skumulowało, a założę się, że on, gdyby o tym wiedział, wolałby nic nie robić, albo jeszcze mi dołożyć kamieni do tego wora na moich plecach. Eh... męczę się przez niego.

sobota, 20 lutego 2010

Moja najnowsza głupia teoria...


... której nie potrafię klarownie wyłożyć. :p

Jak wiadomo dotyczy pojęcia miłości (taa... weź dziewczyno już skończ :p).

Myślałam ostatnio, dlaczego prawdziwa miłość występuje tak żadko. Najpierw wyobraziłam se, ile już czasu ludzie chodzą na ziemi, ilu ich zmarło, i ilu się narodziło. I pomyślałam, że może po prostu miłość nie zna takich ograniczeń jak czas i przestrzeń. Załóżmy że są dwie osoby, które stworzyły by między sobą takie relacje, jakie opisałam w poprzednim poście. Jak duża jest dla nich szansa, że urodzą się w tych samych czasach? Jaka jest możliwość, że ich ścieżki przetną się na tak wielkim świecie? Raczej znikoma... a nawet jakby się spotkali, to jest jeszcze tak wiele rzeczy, które mogłyby zniweczyć ich możliwość do zbudowania między soba trwałego uczucia... Dlatego też człowiek jako tako nauczył się nie wybrzydzać i brać to co jest w jego zasięgu najlepsze. I co z tego, że potem słyszy się o tylu rozstaniach?

Przez to wszystko coraz częściej tylko żałuję, sami wiecie czego... bo czy jest jeszcze szansa, bym była przy nim całkowicie szczęśliwa? Choć to już nie ważne, nauczyłam się w końcu z nim żyć mniej więcej w zgodzie. Kończę te mendzenie...

piątek, 19 lutego 2010

Dlaczego miłość nie wystarczy...?

,,Mój chłopak. Cóż za żałośnie nieadekwatne określenie. Zupełnie nie pasowało do roli, jaką Edward odgrywał w moim życiu- był przecież moim wybawcą, moim przeznaczeniem, moim życiem. Tyle, że to brzmiało tak okropnie patetycznie..." Zaćmienie, Stepheni Meyer
W przeciwwadze:
,, Dobrze, że chociaż nie całował mnie w usta- tylko to chroniło mnie przed popadnięciem w obłęd. W końcu ile razy można czyjeś serce przepuścić przez magiel? Mimo, że wiele przeszłam, żadne z moich doświadczeń mnie nie zahartowało. Czułam się przeraźliwie krucha, jakby można było mnie zniszczyć jednym słowem." Księżyc w nowiu, Stepheni Meyer

Z pewnością Krzysiek nigdy nie pasował i nie będzie pasował, do pierwszego cytatu. Tak, kocham go. Lecz cóż to za miłość? W chwilach rozkwilenia nazywam go może swoim życiem, ale prawda jest taka, że jeśli na przykład odszedłby ode mnie, to potrafiłabym żyć bez niego; ba, jestem przekonana, że mogłabym być szczęśliwa. Pewnie niejedna osoba pomyślałaby o mnie jako o hipokrytce- przecież nie tak dawno nazywałam go swoim jedynym. Niestety z upływającym czasem i bólem uświadomiłam sobie, iż nasze relacje mogłoby być jedynie fundamentem dla szczerego i głebokiego uczucia. Gdybyśmy ją pielegnowali, to może... może kiedyś... Eh... po prostu dla mnie słowo ,,miłość" jest tylko opisem złożonych relacji między partnerami; nieustającego wspólnego zauroczenia; chęci poznania psychiki, osobowości, charakteru; niezmiennej potrzeby przebywania blisko tej drugiej osoby. Powinno się być autentycznie i nieodwołalnie zafascynowanym, nota bene pragnąć jakiegoś współmyślenia, jak najgłebszego poznania i zaufania, którego nie mogłoby nic nigdy, przenigdy zburzyć. Krótko; miłość to oddanie swojej duszy, esencji, dla kogoś innego; to stopienie swej istoty z drugą istotą. To najlepsze co można mieć.
Na szczęście nauczyłam się żyć ze świadomością, że mnie to nie będzie dane, tak jak miriadom osób przede mną. Sądzę, iż pewnie nie zasłużyłam. Ale czasem przecież czuję się szczęśliwa przy Krzyśku; więcej nie mogę pragnąć, nie jest mi to dane. Nie mam na co narzekać, inni mają się często kilkakrotnie razy gorzej. Czasami mam wrażenie, że mój mąż poddaje mnie cały czas w kółko jakimś chorym testom na lojalność i oddanie, by się przekonać, czy i ile, mimo wszystkich jego katuszy, wytrzymam. Zastanawiam się jednak, czy nie wymysliłam sobie takiego uzasadnienia jego postępowania, by mieć nadzieję na nagrodę, jaką mógłby mi ofiarować za przejście tych prób (czyt. zaufanie mi i nieukryte kochanie mnie). Ehm... o naiwności! Jestem jednak pod wrażeniem, że moja podświadomość była w stanie wymyślić tak wysublimowany i głupi pomysł na wytłumaczenie, dlaczego Krzyś doprowadza mnie czasem do uczuciowej agonii.
A propos, czy to nie jest niesprawiedliwe, że szczęście nie jest prawie nigdy równe intensywności odczówanego cierpienia? Dlaczego człowiek, by osiągnąć euforię, musi się ciężko czasem wspinać po, powiedzmy, trudnej do zdobycia drabinie? Gdy jednocześnie do osiągnięcia takiego samego bólu potrzeba tak niewiele? Spada się tylko coraz niżej... jakby żadnych widocznych szczebli nie było. Na szczęście nauczyłam się, że one istnieją; trzeba tylko wyrobić w sobie umiejętność ich zauważania... Może to przychodzi wraz z jakąś siłą, czy doświadczeniem? Jak to było? Co Cię nie zabija, to czyni Cię silniejszym... Chyba...
...
Wczoraj była u mnie moja siostra i znajoma :) Wreszcie zobaczyłam twarze inne niz moja, czy Krzyśka :) Zdumiałam się gdy Gabi mi powiedziała, że przeczytała z Jolą całego mojego bloga. A granicę zdumienia osiągnęłam, kiedy wyznała, że się przy tym popłakała! Wow! Boże, jakie to dla mnie miłe. Troche żenujące, ale nieprawdopodobnie mnie pocieszyło, bo to znaczy że nie tylko Jesse jest zainteresowana tym, co myślę :) Jeszcze teraz czuję się przez to dziwnie; jakby ktoś mnie pyrolem zdzielił... ;p

wtorek, 16 lutego 2010

C.d. samotności

Zobserwowałam z przerarzeniem w swoim charakterze kolejną zmianę na gorsze; pojawiło sie bowiem zgorzknienie. Jestem tym wstrząśnięta, ciężko mi to zaakceptować, bo nigdy nie potrafiłam tolerować takiego nastawienia u innych. Jakby nie było powinnam się tego spodziewać. Cecha ta zsyła na mnie tylko nieprzyjemne rozmyślania, że gdybym się nie upominała innych o uwagę, to nikt pierwszy by się nie odezwał, nikt by nie tęsknił, nie pamiętał. I nie wiem jak mam przestać myśleć o bezsensowności własnego istnienia, skoro na każdym kroku dostaję psztyczka w nos podpisanego ,,nic nie znaczysz, jesteś nieważna". Chyba już bardziej żałosna i zadufana w sobie być nie mogę. Może dlatego z taką zaciekłością postanowiłam napisać książkę? Chciałabym zostawić innym jakiś dowód swojej niezwykłości? Przez to wszystko czuję się już zupełanie jak 40-latka; wyniszczone, pozbawione piękna ciało, bagarz nieprzyjemnych doświadczeń, i do tego to całe rozgoryczenie. Na szczęście zawsze byłam dobra w zapominaniu...
Ale chyba niepotrzbnie tak zrzędzę, nie jest przecież aż tak źle, prawda?

Moja inwencja twórcza rośnie :D


Wziełam się już na serio za pisanie własnej książki. Krzysiek ma na południe więc mam cały dzień na rozwijanie swojej wyobraźni. Zadecydowałam, że głowna postac będzie jednak moim porte parole, czyli inaczej mówiąc będzie młodą matką, ze wszystkimi problemami, które występują w moim życiu. Lecz by moja powieść nie była nudna wplączę w nią elementy fandastyczne; szczerze mówiąc nie lubię książek, w których takich rzeczy z pogranicza fantazji brakuje. Żeby praca jakoś takoś mi szła, czytam ponownie sagę Zmierzch zapisując w zeszycie pomocne informacje, czy zwroty. Mam nadzieję, że mi się tym razem powiedzie; wcześniej takiego typu zapędy szybko się wypalały. Na szczęście teraz tak nie czuję; nawet udało mi się wymyślić główny wątek. Nikomu go chyba jednak nie zdradzę, dopuki nie skończę, ale zobaczymy.

Ogólnie przez całe to moje zaabsorbowanie twórczością pisarską, dzień mija mi w oparach senności, skupienia i spokoju. Słodkie lenistwo z książką w ręku; idealny dzień. Eh... Jeszcze tylko trzeba ugotować Krzysiowi obiad na wieczór i ogólnie zrobić nieco porządku, ble... :p No tak co za dużo tego dobrego to niezdrowo.


Jesse jako, że nie mam skypea, czy nie mogłabys w następnym poście na blogu napisać czy byś do mnie może nie wpadła? I jakby co kiedy, ok? Czekam z wytęsknieniem. Możesz mi też wysłać esa, całuski :*

poniedziałek, 15 lutego 2010

A jednak jak chce to potrafi...

Dał mi pięknie ozdobioną różę w koszyczku i orchideę. Mimo wszystko miałam ochotę je wyrzucić, bo dał mi je ze słowami ,, bier je zmoro". Zabrał mnie do kina na ,,Avatar". Niesamowity film, wszystko mi się w nim podobało, choć trwał ponad 2,5 h. Nie spodziewałam się, że mnie gdzieś weźmie. Jego mama przyjechała żeby popilnować dzieci. Było prawie idealnie; prawie, bo nie był ani czuły ani kochający, a przycież o to w tym świecie chodzi. Doceniam jednak to co zrobił. Jak wieczorem wróciliśmy do domu powiedział nawet, że ładnie wyglądałam. Byłam tak szczęśliwa, skakałam jak małe dzecko :) A ten film, lepiej niż super; musze miec go dla siebie. Troche się popsuło, bo dziś rano prosiałm go o cos słodkiego, jak szedł do sklepu, a o oczywiście nic nie kupił. Widocznie jego bycie miłym ograniczyło się do wczorajszego wieczoru. Nie chce wyjść na wiecznie niezadowoloną, ale uważam, że jak się kogoś kocha, to każdy zwykły dzień powinnien wyglądać jak Walentynki. Mogło być jednak wiele gorzej :)

czwartek, 11 lutego 2010

Melancholia to dziś moja najlepsza przyjaciółka...

,,Trzymam Twą rękę w swych dłoniach i więcej pragnąć dziś nie mogę...

A oni zamknięci, zaczarowani w swym własnym świecie...
odtrąceni przez rzeczywistość, próbują się schronić przed czasem...
I szatan o nich zapomniał i anioł zapodział swe skrzydła...
wiara dla ludzi umarła...
Z płomyka nadziei rozpalą ognisko...
ogrzeją zbłąkane duszyczki...
,,Choć maleńka, zabiorę Cię z dala od ludzi,
tam gdzie nigdy nie zapada noc.
Będziemy się kąpać w oceanie rozkoszy
i podkradać szczęście z Bożego źródełka"

A świat nabiera dla nas wciąż jaśniejszych barw..."

Z dedykacją dla szalonej Paulinki
i jej baśniowego pana K JESSE

Pamiętasz już Jesse ten wiersz? Może i nie najlepszy, ale przywołuje dla mnie miłe, ciepłe wspomnienia. Dawne czasy były piękną baśnią...
...
Niedługo Walentynki. Ja będę niestety spędzała je samotnie, mój ,,baśniowy pan K" musi iść na cały dzień do pracy... Choć pewnie jak by był nie mielibyśmy romantycznego dnia zakochanych... Wiadomo, mamy dzieci, poza tym w Nim wypaliły się wszelkie pokłady romantyzmu...
Ale chce życzyć by inni przeżyli ten dzień jak najpiękniej :)



sobota, 6 lutego 2010

,,Samotność to taka straszna trwoga..."

Jak to dobrze, że jest na świecie tak wiele sposobów odwracania uwagi od własnego życia i problemów. Zastanawiam się, jak wielu ludzi załamałoby się nie mogąc słuchać muzyki, czy siedzieć przy komputerze. Głupie czynności, o których się mówi, że marnują czas, z tej perspektywy nabierają jakiegoś sensu. Ktoś mógłby powiedzieć, że to tchórzliwa ucieczka od zmartwień. Jest w tym może trochę racji, ale lepiej jest się przygotować do konfrontacji ze sobą nie myśląc zbyt wiele, niż nabawić się wrzodów od ciągłego zamartwiania. Martwię się, że będę uciekała zbyt często, a później obudzę się jako 40-latka bez przyszłości z nic nie znaczącą przeszłością.
...
Samotność coraz bardziej daje mi się we znaki. Nie potrafię już wytrzymać. Potrzebuję ludzi, rozmów(nawet tych głupich), byle by nie czuć takiej pustki. Chcę by inni zapełnili ją własnymi poglądami, problemami i uczuciami, tylko gdzie tych ,, innych" szukać?

środa, 3 lutego 2010

Gdzie jest początek tego końca, którym kończy się początek?


Coś jest nie tak. Nie z Krzysiem; z nim nie było tak dobrze jak teraz od 2 lat. Dąrzę do porządku. Chce żeby równowaga panowała we mnie i obok mnie. Eh... którz by pomyślał, że bałagan w domu może zawazyć na wewnętrznym poczuciu bezpieczeństwa. Gdyby było idealnie czysto niczego nie musiałabym się wstydzić; ani tego, że mam dwoje dzieci, ani, że nie napisałam matury. Nie do końca potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak jest. Może wtedy byłabym zdolna postawić się komuś, kto by skrytykował moje dotychczasowe postępowanie? Zawsze bym mogła stwierdzić, że przecież widać, jak dobrze sobie radzę. Dzieci nie chodzą brudne, głodne, czy smutne, a w domu jest czysto. Eh i właśnie ten porządek, który ma panować, wszystko burzy. Nie cierpię robić czegoś tak mało kreatywnego. Dotego jak już panuje ład, ja całkiem opadam z sił, nie potrafię wykrzesać energii potrzebnej do spełnienia swoich marzeń. A kiedy zachowuję ją nie sprzątając, bałagan tak mnie męczy, że i tak nie byłabym w stanie wcielić w życie swych imaginacji :P Jakież to miazmaty... :P

...

Jesse dasz radę! Wierzę w Ciebie! :) I stęskniłam się :)