niedziela, 27 lipca 2014

Heartbeat

Aktualnie jestem pogrążona w melancholi, tej z rodzaju hmm, dostojnych, jak jesień. 
Tak trochę nawet nie potrafię tego opisać.
Czytałam dziś jedną z ulubionych mang shounen-ai (boys love bez scen erotycznych). Jest tam kilka na prawdę dojmujących scen, które bardzo pomogą mi z moją książką, bo właśnie takie uczucie chcę wywołać, jakie tam spotkałam. Zawsze powtarzam, że nie lubię romantyzmu, ale to nie do końca tak. Lubię ten przejmujący, głęboki, zatrzymujący serce romantyzm, a nie ten z rodzaju cukierkowo różowych, które doprowadzają mnie zwylkle do kpiny i histerycznego śmiechu. 
Chyba polecę tę mangę Jess, choć nie wiem, czy odczuje ją tak jak ja. Czasami tak się zatapiam w danej historii, że sama zacznam ją tworzyć, znaczy, nadbudowywać własnymi wyobrażeniami, przez co robi się jeszcze bardziej dojmująca, ale też skutkuje tym, że inni często tego tak nie widzą ;p
Szkoda, że ją zlicencjonowali na onlinie po polsku (musiałam po ang czytać), może znajdę ją w empiku...  

piątek, 18 lipca 2014

Jestem tak twarda, że zaczynam się kruszyć.

Cyklicznie dostaję napadów depresji, jak zawsze. Nic mnie nie cieszy, ani kawa, ani słodycze, ani dzieci, ani mąż. Wszystko mnie gniecie. Zwykle ponad to wypływa kilka głównych myśli, które są szkieletem chandry. Dziś jedną z nich jest mój mąż. Czy gdyby okazało się, że powinnam się leczyć, to wsparłby mnie? Coż, sądzę, że nie. W takie dnie jak ten nie wierzę, że mnie kocha, tylko, że się przyzwyczaił, bo jestem "wygodna". Nawet bardzo, bo kiedy mam lepszy okres (nie cierpię tej cykliczności, szczególnie, że czasem mam wrażenie, że to te dobre dni są krótkimi przewynikami) jestem kochającą mamą i żoną, która z rana, zanim sama coś zje, robi rodzinie śniadanko, kakao, pomaga dzieciom się ubierać, nie zgłasza żanych pretensji, uśmiecha się i obcałowywuje wszystkich. Jestem wtedy tą idealną wizją siebie ze swojej głowy. Coraz rzadziej tak jest.
Nie cierpię tego, że najbardziej wkurzam się na samą siebie, że wogóle wpadam w ten depresyjny szais. Tyle przeszłam już w życiu, tak wiele, wmawiając sobie, że jestem silną, lub, co bardziej prawdopodobne, że nie potrafię być słaba. Kiedy tylko zaczynam przejawiać objawy słabości nienawidzę siebie tak bardzo, że wrzę od środka.
Jestem pozostawiona sama sobie. Wiem, że na swój sposób mąż mnie kocha, może nawet bardzo, ale miłość to nie wszystko, nie przesłania wad charakteru, a czasem je potęguje. U obu stron.
Moje życie nigdy się nie zmieni, prawda? Zawsze to będzie mordęga przerywana apatią i z deczka jałowym szczęściem. Nie napiszę książki, nie będę miała ładnego domu, nie będę miała przyjaciół, nie będę miała siły udawać, że jestem inrygującą, nietuzinkową osobą. Moje IQ zostało dawno przytłumione takim życiem. Moje ciało też fleczeje od lenistwa. Wizyty u Jess też czasem zamiast pomagać, dołują, bo wydają się za krótkie, za rzadkie, zaostrzają apetyt nie zaspokajając go, sprawiają, że staję się jeszcze bardziej zdesperowana. Może są swego rodzaju podłożem, przez które mało co, a skomplikowałabym nasze relacje? Nevermind, i tak klarownie nie ubiorę tego w słowa, brzmiałoby to i tak zupełnie na odwrót.
Może też przez to tak bardzo chciałabym kogoś trzeciego? Nawet nie "może"... To byłby swgo rodzaju ratunek od nudy, mały wtrząs elektryczny pobudzający moje życie.

Żałuję, że jestem optymistką, to też tylko wgania mnie w dołki.

Może zapiszę się do psychologa? Powinnam? Powinnam wyżalić się Krzysiowi? Nie chcę sprawiać nikomu kłopotu (nawet teraz nie wiem, czy to uploadować, żeby Jess nie musiała się martwić), nie chcę potrzebować pomocy.

Mam wrażenie, że trzymam się krawędzi urwiska jedną ręką.

Czasem mędzę, że staję sie socjopatką. Chyba to lepsze, niż wieczne odczuwanie smutku, nie? Ale to nigdy nie jest tak, że nic nie czuję, skoro sam fakt bycia socjopatyczną mnie rani, a więc powoduje ból.

Jezu, kończę to mędzenie, samą siebie tym męczę.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Anime!

http://anime-odcinki.pl/articles.php?article_id=583


Psychodelka z domieszką groteski, intrygująca i z przekazem. Czyli to, co kocham najbardziej!

piątek, 4 lipca 2014

Mój Krzyś.

Jesteśmy z deczka pokłóceni. Nawet chciałam przez to wpaść jak zwykle w depresję, bo jest na mnie zły, nie chce mnie przytulić i takie tam, ale jakoś wiem, że niedługo mu przejdzie. Poszło o drobiazg i nieco zapominalstwa ze strony nas obu. We wtorek pojechałam wreszcie złożyć papiery na becikowe i porodowe, musiałam wziąć ze sobą jego dowód do ksero, a on następnego dnia miał dowieść zaświadczenie ze skabówki. Oczywiście jak juz tam po nocce dojechał (a dojechać do skarbówki busami to czysta katorga), okazało się, że nie wziął ode mnie tego dowodu (bez niego w urzędzie ani rusz). Ja też bym się wkurzała, że na darmo jechałam, i że będę musiała fatygować się raz jeszcze, nie dziwię mu się. Co prawda nie musiał tak na mnie naskakiwać, ale skoro był po nocce... Ja na jego miejcu pewnie w ogóle byłabym nie do zniesienia. Nie bronię go, zwyczajnie jakoś się nie przejmuję.

Takie małe kłótnie nie są takie złe. A przynajmniej ta. Znaczy; wcześniej reagowałam na każdą niesnaskę, jakby świat się kończył. Wpadałam w schematy kobiety z toksycznego związku; przepraszałam nawet jeśli to nie była moja wina, całymi nocami nie mogłam spać przez ciemną masę niepokoju w piersi. A teraz... jest normalnie. Wiem, że to chwilowe, że świat się nie wali. Mam jakąś pewność w piersi, że to nic takiego. Wiem, że nasze małżeństwo jest teraz udane i szczęśliwe (przynajmniej kiedy nie ma na noc ;p, niewyspany facet jest jak głodny facet - nie do zniesienia xd).


Znowóż, z innej beczki, nie mogę znieść samej siebie. Moje życie jest obiektywnie rzecz biorąc w porządku, ale wewnętrznie wciąż prowadzę monologii malkontenta. Lubię tłumaczyć sobie swoje lenistwo. Ostanio na warsztat wzięłam znów miłość. Wiem, że mój mąż mnie kocha, ale różni się ode mnie. Sama nie wiem, chciałabym być kochana za to jaka jestem. Polubiłam siebie, wiem, że jestem nietuzinkowa i intrygująca pod wieloma względami (nie, to nie narcyzm, po prostu mam więcej pewności siebie), ale ta najważniejsza osoba nie myśli tak o mnie, Chcę poczuć, że ktoś jest mną zafascynowany. Wiem, jak to brzmi, na prawdę, ale mimo wszystko... Te rzeczy, które w sobie lubię sa tymi, które on najczęściej krytykuje... Chciałabym dzięki niemu się rozwijać, ale coraz częściej myślę, jak bardzo mnie ogranicza. Och, ostatnio za często łapię się na tej myśli. Boję się, że on mnie stłumi i przydusi do tego stopnia, że będzie to trwałe. A przecież jestem diablikiem w pudełku, mam tuziny ciekawych teorii, wyobraźnię... Poza tym tak często jestem dzięki niemu szczęśliwa. Tylko czasem czegoś mi brakuje, zastanawiam się, czy to przez to, że bycie poligamistą jest czymś podobnym do bycia homo; tak jak homo niebyłby szczęśliwy udając hetero, tak poligamista nie może być do końca szczęśliwy będąc wręcz idealnym przykładem monogamisty (w końcu mój mąż jest jedynym mężczyzną, z którym spałam). Poza tym, ten ktoś trzeci musiałby być kobietą (nie przeszkadza mi to, ale z mężczyznami chyba łatwiej mi się dogadać, sama bardziej pasowałabym na faceta), bo inaczej straciłabym Krzyśka, a tego najbardziej nie chcę.
Pewnie tak czy siak nie dam rady znaleźć kobiety, która chciałaby mieszać się w moje życie, która chciałaby się we mnie zakochać, która zaakceptowałaby mojego męża i moje dzieci. Ciekawe czy już zawsze będę czuła, że czegoś mi brakuje. Jestem zbyt wymagająca, prawda? Sama to wiem, nie musicie mi tego mówić...