/ Pisałam to wczoraj, po bardzo złym dniu i już dziś wydaje mi się oklepane i nędzne, ale mimo to wklejam to, w przeświadczeniu, że powinnam. Czemu? A cholera wie./
7 sierpień 2012, 27 tydzień ciąży
Niektórych rzeczy nie da się zapomnieć jakby nigdy nic. Czułam się 
naprawdę źle, albo gorzej. Spotkałam zamiast pomocy i troski, po raz 
kolejny, złośliwość, obojętność, chęć wykłócania się i oskarżenia. 
Gdyby przez dwie kulminacyjne godziny dzisiejszej gehenny był mną, 
gdyby wiedział jakiego bólu mi przysporzył, zechciałby umrzeć 
przygnieciony poczuciem winy. Wszystko jest we mnie spotęgowane 
hormonami, ciąża odbiera mi moją siłę, szczególnie psychiczną. 
Powinnam dostać wsparcie i miłość, wdzięczność i choć trochę 
zrozumienia, które nie byłoby udawane, a wynikałoby z jego własnych 
rozmyślań. Ale on nigdy nie myśli o mnie tak jak powinien. Nie wiem, 
czy myśli tak o kimkolwiek. Nie wiem, czy jest na tyle ogarnięty, żeby 
zrozumieć, że inni ludzie są naprawdę innymi ludźmi. A wystarczy 
pomyśleć, zsumować siebie w swojej głowie, powiedzieć sobie; a więc 
inni też tak mają. 
Byłam wyczerpana po gorącym dniu, wykonaniu obowiązków i, na boga, 
spacerze z dziećmi w tym cholernym upale. Byłam i nadal jestem, nękana 
apatią i przekonaniem, że nie liczę się dla osoby, której codziennie 
oddaję siebie, swoje myśli, uczucia, zaangażowanie. Nie zauważa jak 
wiele mnie kosztuje oszukiwanie siebie, że jest dobrym mężem. Staram 
się dla niego; jeśli nie chce mi się sprzątać kajam się wewnętrznie, 
że on właśnie, kiedy jest w pracy, ma gorzej, więc to żadna łaska, że 
się ruszę. Nie zauważa, że od dłuższego czasu jestem lepszą 
gospodynią, niż kiedykolwiek. 
Chciałabym nie czuć się sama. Nie chce sama sobie radzić z tą ciążą. 
Uginam się i nawet jeśli wytrzymuję, to czuję się wewnątrz jak kaleka, 
zbyty przygnieciona, wiecznie zmuszona do bycia tą silną. Nie wiem 
jakim on musi był oziębłym, przepełnionym bezsensownym gniewem 
mężczyzną, by nie ruszał go widok słaniającej się na nogach, 
szlochającej z wyczerpania, smutku i braku jego miłości i zrozumienia, 
kobiety którą powinien nosić na rękach, choćby ze względu na ciążę, 
jak już nawet nie przez zwykłą miłość. Kpi gdy płaczę; jest w tym coś 
z bawienia się ofiarą (nie żeby uświadamiał sobie swoją własną 
bezduszność). Ale to on skarży się, że jest zmęczony, że jego potrzeby 
są najważniejsze, kiedy jest po robocie. Nie rozumie, że choćby nie 
wiem jaką okropną miał szychtę, ja mogę czuć się gorzej. Jezu! Nawet w 
badaniach mi to wyszło; ginekolog był na prawdę zmartwiony złymi 
wynikami morfologii. 
Ech, ja nigdy nie jestem najważniejsza i nie skamlę przez to. 
Przywykłam do pastwienia się nade mną, ignorowania moich potrzeb i 
kompletnego braku wdzięczności dla wykonywanych przeze mnie 
obowiązków, które w swojej cholernie nudnej, codziennej rzeczywistości 
narastają do miana syzyfowej pracy, lub jakiejś szczególnie okrutnej 
tortury. A mimo to staram się, żeby wykonać je jak najlepiej. Coraz 
więcej i więcej się staram, bo mam ten głupi okruch nadziei, że kiedyś 
przestanie mi grozić, zacznie doceniać, skończy z wianuszkiem zażaleń, 
jaka to ja jestem do niczego. Dostaje ode mnie więcej, niż 
kiedykolwiek będzie w stanie zasłużyć. Ja zasługuję na kogoś lepszego, 
kto choć nie jest okrutnikiem, kiedy tylko odrobinę, czasem bez 
powodu, podnosi mu się ciśnienie. No cóż, widziała baba co brała. 
Mam dość bólu, mam dość tego, że nie mogę być tą, która nie odpuści, 
która przez własną empatię, mądrość, kto tam wie, zawsze wybacza i 
czuje się z tym jak szmata, bo nie szanuje własnego bólu. Wszystko dla 
niego, nic dla mnie. Tracę przy nim resztki szacunku do samej siebie. 
Nie powinnam odpuszczać mu dzisiejszego dnia, powinnam być obrażona i 
skrzywdzona, zraniona. Zamiast tego będę MUSIAŁA wybaczyć, zapomnieć 
jakby nigdy nic, bo inaczej on znów stanie się agresywny, będzie 
groził, że zabierze mi pieniądze i sam będzie je kontrolował, że nie 
kupi przewodowego internetu i zrezygnuję z marnego bezprzewodowego, bo 
to, tamto. 
Nie chcę się też bać za każdym razem, kiedy będę chciała wyjść z domu. 
Do Jes. Potrzebuję jej siostrzanej miłości, podziurawionej przez zbyt 
rzadkie kontakty. Tak bardzo potrzebuję wsparcia i odpoczynku. 
Rany się we mnie jątrzą i żyję. Nawet nie marudzę. Nie na poważnie. 
Sama nie wiem jak to znoszę. 
Niby istnieje takie powiedzenie, że człowiek nie dostaje prywatnie na 
swoje barki więcej bólu, niż byłby w stanie znieść. A ja mówię, że 
bycie silnym też niszczy. 
 
 
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz