czwartek, 14 kwietnia 2011

Coś dawno nie pisałam... Sama nie wiem czemu. Czuję się jak duch... Oczywiście z rodzaju tych żałosnych i pozbawionych pewności siebie. Powoduje to nieustająca samotność, a także to, że mąż tak po prostu przez 95% wolnego czasu mnie olewa, by potem wieczorem, niby ze skruchą, która nic nie zmienia, łasić się do mnie jak pięciolatek. Boże, mam być jego niańką? Niby faceci to duże dzieci, ale ja tam przy nim tracę instynkt macierzyński (zachowuję go dla maluchów) i mam ochotę mu po prostu skręcić kark. Jak mam na niego reagować dobrze, kiedy cały dzień patrzę na jego sylwetkę przy laptopie, i rodzi się we mnie uczucie rżące jak kwas solny. Dzika mieszanka rozgoryczenia, osamotnienia, frustracji.... ale co to go obchodzi? Myśli, że za każdym razem mu przebaczę? No na prawdę, chyba tylko dzieci mogą myśleć w tak naiwny sposób...Litości. Mam tylko nadzieję, że go kiedyś w afekcie nie zamorduję... Chciałabym żeby doświadczył tego koszmarnego uczucia... Żebym mogła troszkę choć popatrzeć, jak ten mój kwas wyżera go od środka... Kto wie może wtedy by dorósł? Pewnie po kilku minutach takiej transcendencji emocji całował by mnie po stopach, że nadal go nie zamordowałam... Ależ oczywiście nigdy tego nie zrobię... ale człowieka czasem tak kusi :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz