piątek, 4 lipca 2014

Mój Krzyś.

Jesteśmy z deczka pokłóceni. Nawet chciałam przez to wpaść jak zwykle w depresję, bo jest na mnie zły, nie chce mnie przytulić i takie tam, ale jakoś wiem, że niedługo mu przejdzie. Poszło o drobiazg i nieco zapominalstwa ze strony nas obu. We wtorek pojechałam wreszcie złożyć papiery na becikowe i porodowe, musiałam wziąć ze sobą jego dowód do ksero, a on następnego dnia miał dowieść zaświadczenie ze skabówki. Oczywiście jak juz tam po nocce dojechał (a dojechać do skarbówki busami to czysta katorga), okazało się, że nie wziął ode mnie tego dowodu (bez niego w urzędzie ani rusz). Ja też bym się wkurzała, że na darmo jechałam, i że będę musiała fatygować się raz jeszcze, nie dziwię mu się. Co prawda nie musiał tak na mnie naskakiwać, ale skoro był po nocce... Ja na jego miejcu pewnie w ogóle byłabym nie do zniesienia. Nie bronię go, zwyczajnie jakoś się nie przejmuję.

Takie małe kłótnie nie są takie złe. A przynajmniej ta. Znaczy; wcześniej reagowałam na każdą niesnaskę, jakby świat się kończył. Wpadałam w schematy kobiety z toksycznego związku; przepraszałam nawet jeśli to nie była moja wina, całymi nocami nie mogłam spać przez ciemną masę niepokoju w piersi. A teraz... jest normalnie. Wiem, że to chwilowe, że świat się nie wali. Mam jakąś pewność w piersi, że to nic takiego. Wiem, że nasze małżeństwo jest teraz udane i szczęśliwe (przynajmniej kiedy nie ma na noc ;p, niewyspany facet jest jak głodny facet - nie do zniesienia xd).


Znowóż, z innej beczki, nie mogę znieść samej siebie. Moje życie jest obiektywnie rzecz biorąc w porządku, ale wewnętrznie wciąż prowadzę monologii malkontenta. Lubię tłumaczyć sobie swoje lenistwo. Ostanio na warsztat wzięłam znów miłość. Wiem, że mój mąż mnie kocha, ale różni się ode mnie. Sama nie wiem, chciałabym być kochana za to jaka jestem. Polubiłam siebie, wiem, że jestem nietuzinkowa i intrygująca pod wieloma względami (nie, to nie narcyzm, po prostu mam więcej pewności siebie), ale ta najważniejsza osoba nie myśli tak o mnie, Chcę poczuć, że ktoś jest mną zafascynowany. Wiem, jak to brzmi, na prawdę, ale mimo wszystko... Te rzeczy, które w sobie lubię sa tymi, które on najczęściej krytykuje... Chciałabym dzięki niemu się rozwijać, ale coraz częściej myślę, jak bardzo mnie ogranicza. Och, ostatnio za często łapię się na tej myśli. Boję się, że on mnie stłumi i przydusi do tego stopnia, że będzie to trwałe. A przecież jestem diablikiem w pudełku, mam tuziny ciekawych teorii, wyobraźnię... Poza tym tak często jestem dzięki niemu szczęśliwa. Tylko czasem czegoś mi brakuje, zastanawiam się, czy to przez to, że bycie poligamistą jest czymś podobnym do bycia homo; tak jak homo niebyłby szczęśliwy udając hetero, tak poligamista nie może być do końca szczęśliwy będąc wręcz idealnym przykładem monogamisty (w końcu mój mąż jest jedynym mężczyzną, z którym spałam). Poza tym, ten ktoś trzeci musiałby być kobietą (nie przeszkadza mi to, ale z mężczyznami chyba łatwiej mi się dogadać, sama bardziej pasowałabym na faceta), bo inaczej straciłabym Krzyśka, a tego najbardziej nie chcę.
Pewnie tak czy siak nie dam rady znaleźć kobiety, która chciałaby mieszać się w moje życie, która chciałaby się we mnie zakochać, która zaakceptowałaby mojego męża i moje dzieci. Ciekawe czy już zawsze będę czuła, że czegoś mi brakuje. Jestem zbyt wymagająca, prawda? Sama to wiem, nie musicie mi tego mówić...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz