I nawet oddane życie nie jest wystarczającym powodem by być kochanym. Oddane życie... tyle ciężkich oddechów, dorastania i przerastania w sękate żalem i czekaniem drzewo. Ilość procentowa myśli ograbiających z życia dużo wyższa niż przeciętna warunkująca samobójstwo. By być tak silnym i słabym jednocześnie. Nie poddawać się, brać kolejny beztlenowy głęboki oddech, którym chciałoby się wypełnić naglą przepaść w samym środku serca. Krztusząc się nim. Tracić siebie dla kogoś. Masz pojęcie jak ciężko byłoby mi zbudować siebie od nowa? A jednak próbuję. Lepsze to niż bezruch. Zawsze szukać odpowiedniego przeciwnika do walki. Lenistwo na przykład. Obsesyjne dążenie do napisania książki, które daje jednak mierne rezultaty, nawet gdy podejrzewam, że talent w tej dziedzinie jakiś posiadam. I nie chodzi o brak pracowitości. Raczej o brak samej siebie. Muszę się zbudować trochę lepiej. Muszę nie być tak wrażliwa. Powinnam być twarda jak kilkuletni bochen chleba po takim zahartowaniu. Czemuż muszę mieć w sobie to inne spojrzenie, patetycznie zwane artyzmem? Nie daje się pokonać, ale łatwo powoduje frustrację, depresję, z rodzaju tych ciężkich do zrozumienia, bo specyficznie złożonych. Gdybym nie miała w życiu przerw na szczęście może nie wiedziałabym czego mi brak? Nie, za dużo czytałam. To niedocenione ile można zrozumieć dzięki słowu pisanemu. A jednak kiedy najbardziej trzeba mi elokwencji, przy rozmowach z tobą, w umyślę mam pustkę. Skrywane krzywdy, ciche i tłamszone, zagłuszają pracę mózgu, robią z człowieka zamkniętą puszkę, która nie potrafi pęknąć, by wybuchnąć wrzątkiem. Po drodze zawsze gdzieś gubię swoje IQ. A to moja jedyna broń. Zaniedbana, ale działająca na tyle, by wiedzieć, czego się nie ma i by wiedzieć, co się ma. By zbilansować straty i zalety. Nie mogę zepsuć tej wagi i przestawić jej tak, by wszystko wyszło na plus. Rozum to narzędzie bezuczuciowe.
Jak dziecko chcę teraz do Jes, jakby była ostatnim bastionem, tym nie do pokonania. To fiksacja oparta na pragnieniu powrotu do łona matki. Zadziwiające, że moja podświadomość rozpoznaję tę osobę jako Jes. Choć nie, nie jest to zadziwiające. Oczywiste, że lgnie się do tej persony, która jest najmniej okrutna, która myśli i czuje tak jak powinien to robić człowiek. Jedyna osoba totalnie nieodczłowieczona. Wysoki wynik jak na 22 lata mojego życia. Oczywiście spotykałam dobrych ludzi, i zapewne to niesprawiedliwe twierdzenie z mojej strony, ale cóż, dla mnie prawdziwe. Odczłowieczenie to główny produkt ówczesnego świata. Ja też taka jestem. Zbyt zepsuta, by się naprawić. Myśląca o sobie w sposób zmechanizowany (nota bene widać to w słowie "zepsuta", a nie "zraniona"). Najgorsze jest to użalanie się. Najlepiej byłoby wziąć dupę w troki i odejść, spróbować ożyć, zdobyć miejsce do życia. Chcę popchnąć go do odpowiedzialności. A najbardziej chcę go naprawić, by był zdolny do kochania mnie. Teraz nie potrafi kochać nikogo, jest zagubiony. Woli ogłupiać się grami byleby nie myśleć o swojej krytycznej sytuacji duchowej. Ostatnie trzy słowa w tym społeczeństwie wywołałyby tylko kpinę, śmiech, wstyd, że myśli się o tym samym względem własnej osoby, lecz to nie wypada mówić o tym na głos.
Aż w końcu; chcę jego szczęścia. Uwielbiam widzieć jego uśmiech, szczery, a tak rzadki. Nie potrafię zdobyć żadnego znaczącego bastionu; ani napisać książki, ani być taką mamą, która na prawdę by się starała, ani nawet nie umiem zrobić głupiej kartki świątecznej. Wszytko co robię jest hermetycznym obiegiem zamkniętym; sprzątam, by znów się pobrudziło, gotuję by zjeść, przypochlebiam się do ciebie, by dostać namiastkę uczucia, potrzebną by wyprodukować energię wystarczającą bądź nie do podniesienia miotły lub pójścia do sklepu, by ugotować obiad. Rzadko potrafię tworzyć, kiedy we mnie samo umieranie.
Miło byłoby ożyć. Marzyć bez krwawienia. Czuć bez strachu, że dobre chwile są nieprawdziwe. Kochać i być kochaną. Rozwijać się. Uwierzyć w siebie. Chociaż w siebie. Spotykać ciekawe rzeczy i osoby. Kiedy czytałam bloga Jes, gdzie wspominała o swojej pracy jako przyszłej nauczycielki, znów poczułam jakie moje życie jest płytkie i pozbawione sensu. Jakby urwano mu ręce i amputowano nogi, pozostawiono okaleczonym. Kto miałby pomóc mi ożyć, jak nie on? Kto miałby pomóc ożyć jemu, jak nie ja? Szkoda, że ta metoda tak na prawdę nie działa. Coś w tym świecie odbiera mi całe światło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz