Cyklicznie dostaję napadów depresji, jak zawsze. Nic mnie nie cieszy, ani kawa, ani słodycze, ani dzieci, ani mąż. Wszystko mnie gniecie. Zwykle ponad to wypływa kilka głównych myśli, które są szkieletem chandry. Dziś jedną z nich jest mój mąż. Czy gdyby okazało się, że powinnam się leczyć, to wsparłby mnie? Coż, sądzę, że nie. W takie dnie jak ten nie wierzę, że mnie kocha, tylko, że się przyzwyczaił, bo jestem "wygodna". Nawet bardzo, bo kiedy mam lepszy okres (nie cierpię tej cykliczności, szczególnie, że czasem mam wrażenie, że to te dobre dni są krótkimi przewynikami) jestem kochającą mamą i żoną, która z rana, zanim sama coś zje, robi rodzinie śniadanko, kakao, pomaga dzieciom się ubierać, nie zgłasza żanych pretensji, uśmiecha się i obcałowywuje wszystkich. Jestem wtedy tą idealną wizją siebie ze swojej głowy. Coraz rzadziej tak jest.
Nie cierpię tego, że najbardziej wkurzam się na samą siebie, że wogóle wpadam w ten depresyjny szais. Tyle przeszłam już w życiu, tak wiele, wmawiając sobie, że jestem silną, lub, co bardziej prawdopodobne, że nie potrafię być słaba. Kiedy tylko zaczynam przejawiać objawy słabości nienawidzę siebie tak bardzo, że wrzę od środka.
Jestem pozostawiona sama sobie. Wiem, że na swój sposób mąż mnie kocha, może nawet bardzo, ale miłość to nie wszystko, nie przesłania wad charakteru, a czasem je potęguje. U obu stron.
Moje życie nigdy się nie zmieni, prawda? Zawsze to będzie mordęga przerywana apatią i z deczka jałowym szczęściem. Nie napiszę książki, nie będę miała ładnego domu, nie będę miała przyjaciół, nie będę miała siły udawać, że jestem inrygującą, nietuzinkową osobą. Moje IQ zostało dawno przytłumione takim życiem. Moje ciało też fleczeje od lenistwa. Wizyty u Jess też czasem zamiast pomagać, dołują, bo wydają się za krótkie, za rzadkie, zaostrzają apetyt nie zaspokajając go, sprawiają, że staję się jeszcze bardziej zdesperowana. Może są swego rodzaju podłożem, przez które mało co, a skomplikowałabym nasze relacje? Nevermind, i tak klarownie nie ubiorę tego w słowa, brzmiałoby to i tak zupełnie na odwrót.
Może też przez to tak bardzo chciałabym kogoś trzeciego? Nawet nie "może"... To byłby swgo rodzaju ratunek od nudy, mały wtrząs elektryczny pobudzający moje życie.
Żałuję, że jestem optymistką, to też tylko wgania mnie w dołki.
Może zapiszę się do psychologa? Powinnam? Powinnam wyżalić się Krzysiowi? Nie chcę sprawiać nikomu kłopotu (nawet teraz nie wiem, czy to uploadować, żeby Jess nie musiała się martwić), nie chcę potrzebować pomocy.
Mam wrażenie, że trzymam się krawędzi urwiska jedną ręką.
Czasem mędzę, że staję sie socjopatką. Chyba to lepsze, niż wieczne odczuwanie smutku, nie? Ale to nigdy nie jest tak, że nic nie czuję, skoro sam fakt bycia socjopatyczną mnie rani, a więc powoduje ból.
Jezu, kończę to mędzenie, samą siebie tym męczę.