To fragment jednego postów, które pisałam tylko dla siebie. Tych nieopublikowanych. Kiedy go czytałam pomyślałam, że czuję się inna niż wtedy. Jest to jednak na tyle nieuchwytna różnica, że nie potrafię jej odpowiednio ubrać w słowa. Co nie znaczy, że jest nieduża.
Co mam zrobić, żeby reszta świata
mnie zauważyła? Nie potrafię już znieść tej obojętności, tej
cholernej pustki i braku zainteresowania. Jakbym była jakimś
pieprzonym powietrzem. Jakbym była niewidzialna. I to jest
fundamentalna część składniowa tego świata- samotność. Jeśli
nie wyciągnę ręki do świata, jeśli to nie ja wyjdę z
inicjatywą, zostaje sama. Wiecznie sama. Niepotrzebna. Zapomniana.
Niechciana. To nie wina Krzyśka, że mnie nie kocha. To nie jego
wina, że mu na mnie nie zależy. Czuję, że jest we mnie coś
obcego, co wszyscy ludzie uznają za ,,inne”. Jakbym była
człowiekiem, ale jednocześnie zawierała w sobie coś, czego cała
reszta świata instynktownie unika. Coś dziwnego, skomplikowanego,
pogmatwanego. Sama siebie nie lubię przez ,,to coś”, co umyka
tłumaczeniu, ale nie jest miłe, wzbudza niepokój na granicy
atawistycznego strachu. Chciałabym po prostu teraz stanąć i zrobić
coś, żeby już się tak nie czuć. Zawołać głośno- ,,Tu jestem,
jestem interesująca, jestem badaczką i obserwatorem świata, zauważ
mnie”. Pokochaj, nienawidź, odrzuć, znęcaj się, fascynuj mną,
cokolwiek, tylko wejdź głębiej i głębiej w ten nieokreślony
mrok. Zauważ jego istnienie. Wszystko tylko nie brak czegokolwiek.
Tylko nie ta pustka. To już nawet nie jest ból, bo cała ja, główne
uczucie w mojej całej istocie, odczuwa, dotyka, topi się,
wrzeszczy, kwiczy jak zarzynane prosię, prosi, dusi się pustką,
targa śmiechem, jest czymś strasznym w swoim istnieniu. Czymś
niechcianym. Może każdy ma w sobie tą pustkę, ale tylko ja jestem
tak słaba, że nie umiem jej znieść. A może jest ona w moim
przypadku bardziej intensywna? Jakby większą niż u innych część
mojej osoby przeznaczono na jej doświadczanie. Chcę płakać,
całować, śmiać się, zakochiwać, flirtować, myśleć, uczyć
się, doświadczać i topić się życiem. Jestem tylko bardziej i
bardziej chciwa, spragniona, zachłanna by chwycić tę obojętność
i ją rozszargać. Nie wierzę w boga, ale często wyobrażam sobie,
że jeśli ktoś miałby mnie tworzyć, to gdzieś we mnie umieściłby
eon każący wszystkim ludziom mnie olewać. Kiedy Justyna,
ktokolwiek, pierwszy się do mnie zwraca, nie ważne po co. Czy po
to, żebym wpadła, czy po to, żeby się o coś zapytać, po
cokolwiek, w duchu zawsze robię się niemiłosiernie i dziecinnie
podekscytowana, nie mogę się doczekać tego ,,ruchu”, czegoś
czym zakryję bezruch. Czy bezruch może być ciałem stałym? Cała
to obojętność, mrok, pustka, samotność, czy może przejść
długą drogę i się skrystalizować, zamienić w ciało stałe? I
ja sama czuję, że zapał się wypala zgaszony tym kryształem,
stłumiony, zainfekowany, ogłuszony, obdarty z entuzjazmu. Po co się
miotać? Po co płakać, czuć ból? Czy już nie lepiej dać sobie
spokój, nie czuć niczego? Ale nawet wtedy czas płynie i znów i
znów moja dusza jest reaktywowana, REANIMOWANA, by umierać i
umierać codziennie. To moje fatum. Mój cholerny, prawdziwy los.
Zdaje mi się, że nawet jeśli boję się przyznać do tego uczucia, bo jest (nawiązując do przedwcześniejszego posta) zbyt melodramatyczne i żałosne, to ono we mnie pozostanie, może niezmienne lub zapomniane, ale prędzej to ja się zmienię i podejdę do jego przeżywania bardziej dojrzale, może nawet produktywnie (właśnie po to mi pisanie).