Jest we mnie za dużo tego czegoś, co nie czuje nic.
Wtedy każda zachcianka narasta (zgodnie z zasadą "czuć intensywnie") do rozmiarów życiowego dramatu, a każda mała, przyjemna rzecz jest porównywalna do ambrozji.
Tyle, że zwykle jest... pustka. Za dożo we mnie z socjopaty. Przez to nie mogę być po prostu osobą, która lubi żyć przyjemnie, tylko kimś, kto jest hedonistą. Nie ma we mnie takich granic, bo... ?
Jeśli pozwalałabym sobie na uczucia, to bym z bólu zwariowała. Za dużo we mnie krzywd, o których musiałam zapomnieć na siłę. Od męża, od matki, od czasów biedy. To ponure, że już nawet nie pamiętam wielu z tych rzeczy, zniknęły ich fabuły i słowa, więc czemu uczucia nie mogą zniknąć? Czuję ból, a już nawet nie wiem czemu, zapomniałam. A on dalej mnie wyżera, chyba, że znów otwieram w sobie to puste, martwo-spokojne miejsce. To paskudne, bo ani mama, ani Krzysiu nie pamiętają. Nie chcą pamiętać. Czuję się jak pierdolona męczennica. Nikt mnie nie nauczył, jak sobie z tym radzić. Więc robię to co mi przychodzi do głowy; zapominam i uciekam od uczuć (kiedy jednym z moich życzeń do wróżki byłaby, nota będę, pamięć absolutna.). Nie lubię czuć. Bo to zawsze boli. Więc nie czuję. I nikt się tym nie przejmuje, nikt kto powinien. Moi kaci mają cholernie spokojne sumienia.
Zwykle ludzie czują się outsiderami w stosunku do jakiegoś rodzaju zbiorowości. Na przykład ktoś się może czuć odrębny od jakiejś religii. Lub być jak mózgowiec w zbiorowisku głupich mięśniaków. Więc czemu ja się czuje outsiderką w stosunku do... ludzi? Jestem człowiekiem. Kimś kto przechodzi przez ciemny las dwie godziny, bo to jego droga, a nie z innymi, których podróż trwała pięć minut w promieniach słońca.
O tak wielu uczuciach marzę, o tak wielu sytuacjach, o tak wielu miejscach, o tak wielu ciekawych osobach. I jakoś same marzenia czasem pomagają. To jak ze snami; zdarzenia nie są realne, ale uczucia tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz