Wreszcie. Jak to bywa przy depresji, nastrój raz jest bez powodu gorszy, a raz lepszy. Ten gorszy dziś minął. Ciekawe na ile? Szkoda tylko, że głowa tak boli. Krzysiu obiecał, że jutro nie dotknie laptopa. Zobaczymy... Eh...
Jakiż ty jesteś inny, nieszablonowy. Czasem słodki, czasem wredny, wręcz wstrętny i niesmaczny ze swoimi komentarzami. Dobrze, że przywykłam. Nauczyłam się nawet kierować twoim zachowaniem. Wiem co robić, żebyś przytulał. Wiem jak się zachować żebyś był znośny. Wiem jak zdejmować z Ciebie tą złą maskę. Idzie mi coraz lepiej :)
Ostatnio dużo myślałam o wierze, religii i chrześcijaństwie. Nie mam za bardzo z kim o tym pogadać, więc napiszę swoje spostrzerzenia tu. Zastanawiam się, czemu niby Kod Leonarda Da Vinci Browna tak bardzo zbulwersował Katolicyzm. Prywatnie uważam, że gdyby Jezus miał rodzinę, to jego wizerunek dużo by zyskał. Denerwuje mnie, iż w chrześcijaństwie uważa się, że człowieczeństwo Chrystusa dokonało się w chwili jego konania na krzyżu. To tak jakby oddawać hołd twierdzeniu, że ludzie rodzą się po to by umrzeć. Gdyby okazało się, że miał rodzinę to stałby się bliższy wyznawcom. Jak mógł rozumieć problemy innych, skoro sam ich nie doświadczył? Skąd miałby wiedzieć co czują zwykli, posiadający rodziny ludzie? Jak miałby nimi przewodzić, skoro nie znałby wszyskich aspektów ich życia? Skąd miałby wiedzieć, co jest dla nich najlepsze? I z pełnym przekonaniem mogę potwierdzić, że Kościół demonizuje sakralność kobiecą i seks. Tak, tak, wiadomo, istnieje pornografia i prostytuowanie się. Ale to może dlatego, że Kościół stworzył z seksu temat tabu? Może to dlatego, że ludzi ciągną rzeczy zakazane, tajemnicze? Dużo pewnie można by zarzucić mojemu zdaniu, ale chyba coś w sobie ma.
Mowi się, że człowiek jest istotą religijną, że musi wierzyć. Cóż może i tak. Ale dla mnie to dziwne, bo nie odczówam potrzeby wiary. Wiem jak ten świat wygląda, sami go sobie takim stworzyliśmy. Dziwi mnie jak ludzie mogą oddawać hołd czemuś tak abstrakcyjnemu i ,,innemu" niż człowiek, jak Bóg. Mówi sie, że ten byt stworzył nas na swoje podobieństwo. Więc prawdę mówiąć, kochając i oddając cześć Bogu, może oddaje się cześć samemu sobie? Swojemu człowieczeństwu? Sobie, jako Jego dziełu? Nie umiałabym czerpać sił z chodzenia do kościoła i wiary w coś, czego nie rozumiem (co ponoć jest nie do zrozumienia). Dopuki się czegoś nie zna i nie rozumie, to może się to stać źródłem niebezpieczeństwa. Przykładem mogą być wszystkie zaistniałe wojny religijne, w których ,,broniło się" swego niby wszechmocnego Boga i jego wizerunku. Ale jak wiadomo, to, że coś jest nielogiczne i pozbawione sensu, nie przeszkadza temu czemuś istnieć. Jest jeden wizerunek boga, w którego umiałabym wierzyć i pokładać zaufanie. To bóg jako swego rodzaju matka natura w filmie Avatar. Bóg, który jakoś bardziej namacalnie i prawdziwie uczestniczy w życiu swego ludu. Którego się doświadcza bardziej niż jakiegoś mglistego wizerunku wszechmocnego i wielkiego Stwórcy, którego cały czas ma się chwalić. Bóg z którym można się zespolić, którego się rozumie. Bóg jako natura, dzięki której można żyć. Którą, jeśli się szanuje, to ten szacunek jest zwracany do nadawcy, a nie zawieszony w jakiejś nieokreślonej przestrzeni jak tysiące modlitw, i jednostronny. Kiedy z góry się zakłada, że Bóg jest czymś lepszym, to od razu stawia się siebie w pozycji kogoś gorszego. W Avatarze lud Navi żył w harmonii z Eyvą, stawiał się nie na gorszej, lecz równej pozycji ze swoim bóstwem. W takim bogu łatwiej było szukać sił, wskazówek i spokoju. Eh szkoda, że nie mam za bardzo z kim o tym podyskutować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz