Ma kształt wzroku bez imienia, Ciągłego ruchu i ciszy brzmienia, Słucha uważnie lśnienia kosmosu; Śpiewnego rytmu, chaosu bezgłosu.
środa, 19 maja 2010
Ehm...
Moje życie nie jest wcale takie złe. Mogę się czasem polenić ile zechce, lub poobjadać słodyczami, kiedy są na nie pieniądze. Ale najlepiej się czuję, kiedy Krzysiek wychodzi do pracy. Wtedy się nie boję, wtedy laptop jest tylko laptopem, nie jakimś zmyślnym narzędziem tortur. Uspokajam się, czuję się bezpiecznie, bo wiem, że przez określoną liczbę godzin nie będę musiała czuć odrzucienia dla jakiejś maszyny. Gdy go nie ma komputer staje sie moim przyjacielem. Mogę uciec, podowiadywać się czegoś, o czym normalnie nie miałabym pojęcia. Nie wiem, czy to dobrze, że lepiej mi bez ciebie....
piątek, 14 maja 2010
Melancholia to dziś moja najlepsza przyjaciółka...
Pogardzając sobą nadal szanujemy siebie jako pogardzającego chyba Nietzsche
Taka pogoda i zbyt dużo wolnego czasu źle na mnie wpływają. Kłębi mi się w głowie mnóstwo głupich myśli. Na przykład zauważyłam, że we wszystkich opowieściach, które znam, we wszystkich znanych zdarzeniach spełnienia marzeń doczekiwali ci, którzy akceptowali swoją normalność, którzy żyli w tle nie awanturując się z tego powodu. I zastanawiam się, gdzie ja się podziewam. Żyję na codzień niezauważona, ale nie akceptuję tego. Skoro uważam, że życie jest tylko jedno, i nie będę mogła go powtórzyć, to nie chcę być tłem, jedną z wielomilionowego, anonimowego tłumu. Chcę jakoś wykorzystać to co mam. Ale jeśli prawdą jest, że trzeba zaakceptować swoją małość i anonimowość by rozkwitnąć, to czy nie powinnam zmienić swoich zapatrywań? To zbyt trudne rozważania, czuję się przez nie niepewnie... jakbym chodziła po ruchomych piaskach. I myślę, że nawet jeśli kiedyś tam zabłysnę, to i tak zostanę zapomniana... Więc po co w ogóle żyć?
Taka pogoda i zbyt dużo wolnego czasu źle na mnie wpływają. Kłębi mi się w głowie mnóstwo głupich myśli. Na przykład zauważyłam, że we wszystkich opowieściach, które znam, we wszystkich znanych zdarzeniach spełnienia marzeń doczekiwali ci, którzy akceptowali swoją normalność, którzy żyli w tle nie awanturując się z tego powodu. I zastanawiam się, gdzie ja się podziewam. Żyję na codzień niezauważona, ale nie akceptuję tego. Skoro uważam, że życie jest tylko jedno, i nie będę mogła go powtórzyć, to nie chcę być tłem, jedną z wielomilionowego, anonimowego tłumu. Chcę jakoś wykorzystać to co mam. Ale jeśli prawdą jest, że trzeba zaakceptować swoją małość i anonimowość by rozkwitnąć, to czy nie powinnam zmienić swoich zapatrywań? To zbyt trudne rozważania, czuję się przez nie niepewnie... jakbym chodziła po ruchomych piaskach. I myślę, że nawet jeśli kiedyś tam zabłysnę, to i tak zostanę zapomniana... Więc po co w ogóle żyć?
wtorek, 11 maja 2010
Dylematy...
Będę musiała niedługo odpowiedzieć na kilka pytań. Wiem, że Krzyś mnie kocha, przynajmniej na pewien sposób. Mi też na nim zależy, choć przepuścił moje serce przez magiel niezliczoną ilość razy. Zostawiając go bardzo bym go zraniła, bo wiem jak bardzo mój mąż jest w środku wrażliwy, mimo mylącej powierzchowności. Nie wiem w końcu, czy umiałabym go zostawić pozbawiając cześciowo dzieci ojca. Rozmawiałam z nim o tym, no dobrze, kłóciłam, że mi ich nie odda. Bardzo je kocha, mimo że przecież jest młody. Nie umiem go znieść, bo nie wie co przez niego przechodzę codziennie. Jestem skrajnie niespełniona jako ja sama, nie matka, czy żona, tylko ja. Teraz, gdy widzę jak siada do komputera, boję sie tego, że znów będę głupiała z nudów, że on nie posłucha, gdy powiem po ustalonym czasie jego grania, by wyłączył laptop. A czasem zrezygnowana martwię się, że nawet gdy skończy grać, to to nic nie zmieni, bo będzie tylko siedział i marudził. Nie zapewni mi niepowtarzalnego życia, nie stanie się moim przyjacielem. Nie umie spędzać kreatywnie czasu razem. Pobawi się z dziećmi, pomędzi, podogryza. Tak wiele mi brakuje w tym związku- nie jestem dla niego ciekawa, niepowtarzalna, czy zwyczajnie piękna jako żona. Coraz częściej uświadamiam sobie, że nie będę mogła go zostawić. Nie chciałabym go zranić, bić sie o dzieci, czy sprawić, że nie będzie z nami mieszkał. Nie mogłabym też tak po prostu wyprowadzić się do taty, bo on ma swoje problemy, a ja jestem dorosła, i nie zrzucam moich na czyjeś barki. Poza tym nie zarobiłabym na siebie, dzieci, mieszkanie. To nierealne w tej rzeczywistości. Nie dałabym rady, załamałabym się, bo już jestem wrakiem. Wiem jak Krzyś zacząłby się zachowywać- byłby wredny, wręcz agresywny, ale też wieczorami stawałby się bezbronnym dzieckiem. Poddałabym się predzej czy później. Jestem więc skazana na takie życie, przylutowana do Krzyśka, garów i sprzątania, na które nie mam sił. Z paniką wręcz patrzę jak czas mija, wariuję gdy myślę, że moja młodość ginie niewykożystana, niezauważona, zmarnowana. Błogosławię choć to, że mogę czarne myśli przelać tu, że nie tłamszę tego wewnątrz by nadwrężyć tak słabą ostatnio psychikę.
czwartek, 6 maja 2010
Człowiek jest pomyłką wszechświata i ewolucji. Okrutną pomyłką.
Wreszcie. Jak to bywa przy depresji, nastrój raz jest bez powodu gorszy, a raz lepszy. Ten gorszy dziś minął. Ciekawe na ile? Szkoda tylko, że głowa tak boli. Krzysiu obiecał, że jutro nie dotknie laptopa. Zobaczymy... Eh...
Jakiż ty jesteś inny, nieszablonowy. Czasem słodki, czasem wredny, wręcz wstrętny i niesmaczny ze swoimi komentarzami. Dobrze, że przywykłam. Nauczyłam się nawet kierować twoim zachowaniem. Wiem co robić, żebyś przytulał. Wiem jak się zachować żebyś był znośny. Wiem jak zdejmować z Ciebie tą złą maskę. Idzie mi coraz lepiej :)
Ostatnio dużo myślałam o wierze, religii i chrześcijaństwie. Nie mam za bardzo z kim o tym pogadać, więc napiszę swoje spostrzerzenia tu. Zastanawiam się, czemu niby Kod Leonarda Da Vinci Browna tak bardzo zbulwersował Katolicyzm. Prywatnie uważam, że gdyby Jezus miał rodzinę, to jego wizerunek dużo by zyskał. Denerwuje mnie, iż w chrześcijaństwie uważa się, że człowieczeństwo Chrystusa dokonało się w chwili jego konania na krzyżu. To tak jakby oddawać hołd twierdzeniu, że ludzie rodzą się po to by umrzeć. Gdyby okazało się, że miał rodzinę to stałby się bliższy wyznawcom. Jak mógł rozumieć problemy innych, skoro sam ich nie doświadczył? Skąd miałby wiedzieć co czują zwykli, posiadający rodziny ludzie? Jak miałby nimi przewodzić, skoro nie znałby wszyskich aspektów ich życia? Skąd miałby wiedzieć, co jest dla nich najlepsze? I z pełnym przekonaniem mogę potwierdzić, że Kościół demonizuje sakralność kobiecą i seks. Tak, tak, wiadomo, istnieje pornografia i prostytuowanie się. Ale to może dlatego, że Kościół stworzył z seksu temat tabu? Może to dlatego, że ludzi ciągną rzeczy zakazane, tajemnicze? Dużo pewnie można by zarzucić mojemu zdaniu, ale chyba coś w sobie ma.
Mowi się, że człowiek jest istotą religijną, że musi wierzyć. Cóż może i tak. Ale dla mnie to dziwne, bo nie odczówam potrzeby wiary. Wiem jak ten świat wygląda, sami go sobie takim stworzyliśmy. Dziwi mnie jak ludzie mogą oddawać hołd czemuś tak abstrakcyjnemu i ,,innemu" niż człowiek, jak Bóg. Mówi sie, że ten byt stworzył nas na swoje podobieństwo. Więc prawdę mówiąć, kochając i oddając cześć Bogu, może oddaje się cześć samemu sobie? Swojemu człowieczeństwu? Sobie, jako Jego dziełu? Nie umiałabym czerpać sił z chodzenia do kościoła i wiary w coś, czego nie rozumiem (co ponoć jest nie do zrozumienia). Dopuki się czegoś nie zna i nie rozumie, to może się to stać źródłem niebezpieczeństwa. Przykładem mogą być wszystkie zaistniałe wojny religijne, w których ,,broniło się" swego niby wszechmocnego Boga i jego wizerunku. Ale jak wiadomo, to, że coś jest nielogiczne i pozbawione sensu, nie przeszkadza temu czemuś istnieć. Jest jeden wizerunek boga, w którego umiałabym wierzyć i pokładać zaufanie. To bóg jako swego rodzaju matka natura w filmie Avatar. Bóg, który jakoś bardziej namacalnie i prawdziwie uczestniczy w życiu swego ludu. Którego się doświadcza bardziej niż jakiegoś mglistego wizerunku wszechmocnego i wielkiego Stwórcy, którego cały czas ma się chwalić. Bóg z którym można się zespolić, którego się rozumie. Bóg jako natura, dzięki której można żyć. Którą, jeśli się szanuje, to ten szacunek jest zwracany do nadawcy, a nie zawieszony w jakiejś nieokreślonej przestrzeni jak tysiące modlitw, i jednostronny. Kiedy z góry się zakłada, że Bóg jest czymś lepszym, to od razu stawia się siebie w pozycji kogoś gorszego. W Avatarze lud Navi żył w harmonii z Eyvą, stawiał się nie na gorszej, lecz równej pozycji ze swoim bóstwem. W takim bogu łatwiej było szukać sił, wskazówek i spokoju. Eh szkoda, że nie mam za bardzo z kim o tym podyskutować.
Jakiż ty jesteś inny, nieszablonowy. Czasem słodki, czasem wredny, wręcz wstrętny i niesmaczny ze swoimi komentarzami. Dobrze, że przywykłam. Nauczyłam się nawet kierować twoim zachowaniem. Wiem co robić, żebyś przytulał. Wiem jak się zachować żebyś był znośny. Wiem jak zdejmować z Ciebie tą złą maskę. Idzie mi coraz lepiej :)
Ostatnio dużo myślałam o wierze, religii i chrześcijaństwie. Nie mam za bardzo z kim o tym pogadać, więc napiszę swoje spostrzerzenia tu. Zastanawiam się, czemu niby Kod Leonarda Da Vinci Browna tak bardzo zbulwersował Katolicyzm. Prywatnie uważam, że gdyby Jezus miał rodzinę, to jego wizerunek dużo by zyskał. Denerwuje mnie, iż w chrześcijaństwie uważa się, że człowieczeństwo Chrystusa dokonało się w chwili jego konania na krzyżu. To tak jakby oddawać hołd twierdzeniu, że ludzie rodzą się po to by umrzeć. Gdyby okazało się, że miał rodzinę to stałby się bliższy wyznawcom. Jak mógł rozumieć problemy innych, skoro sam ich nie doświadczył? Skąd miałby wiedzieć co czują zwykli, posiadający rodziny ludzie? Jak miałby nimi przewodzić, skoro nie znałby wszyskich aspektów ich życia? Skąd miałby wiedzieć, co jest dla nich najlepsze? I z pełnym przekonaniem mogę potwierdzić, że Kościół demonizuje sakralność kobiecą i seks. Tak, tak, wiadomo, istnieje pornografia i prostytuowanie się. Ale to może dlatego, że Kościół stworzył z seksu temat tabu? Może to dlatego, że ludzi ciągną rzeczy zakazane, tajemnicze? Dużo pewnie można by zarzucić mojemu zdaniu, ale chyba coś w sobie ma.
Mowi się, że człowiek jest istotą religijną, że musi wierzyć. Cóż może i tak. Ale dla mnie to dziwne, bo nie odczówam potrzeby wiary. Wiem jak ten świat wygląda, sami go sobie takim stworzyliśmy. Dziwi mnie jak ludzie mogą oddawać hołd czemuś tak abstrakcyjnemu i ,,innemu" niż człowiek, jak Bóg. Mówi sie, że ten byt stworzył nas na swoje podobieństwo. Więc prawdę mówiąć, kochając i oddając cześć Bogu, może oddaje się cześć samemu sobie? Swojemu człowieczeństwu? Sobie, jako Jego dziełu? Nie umiałabym czerpać sił z chodzenia do kościoła i wiary w coś, czego nie rozumiem (co ponoć jest nie do zrozumienia). Dopuki się czegoś nie zna i nie rozumie, to może się to stać źródłem niebezpieczeństwa. Przykładem mogą być wszystkie zaistniałe wojny religijne, w których ,,broniło się" swego niby wszechmocnego Boga i jego wizerunku. Ale jak wiadomo, to, że coś jest nielogiczne i pozbawione sensu, nie przeszkadza temu czemuś istnieć. Jest jeden wizerunek boga, w którego umiałabym wierzyć i pokładać zaufanie. To bóg jako swego rodzaju matka natura w filmie Avatar. Bóg, który jakoś bardziej namacalnie i prawdziwie uczestniczy w życiu swego ludu. Którego się doświadcza bardziej niż jakiegoś mglistego wizerunku wszechmocnego i wielkiego Stwórcy, którego cały czas ma się chwalić. Bóg z którym można się zespolić, którego się rozumie. Bóg jako natura, dzięki której można żyć. Którą, jeśli się szanuje, to ten szacunek jest zwracany do nadawcy, a nie zawieszony w jakiejś nieokreślonej przestrzeni jak tysiące modlitw, i jednostronny. Kiedy z góry się zakłada, że Bóg jest czymś lepszym, to od razu stawia się siebie w pozycji kogoś gorszego. W Avatarze lud Navi żył w harmonii z Eyvą, stawiał się nie na gorszej, lecz równej pozycji ze swoim bóstwem. W takim bogu łatwiej było szukać sił, wskazówek i spokoju. Eh szkoda, że nie mam za bardzo z kim o tym podyskutować.
wtorek, 4 maja 2010
Litości...
Koszmar to wszystko co mam. Nie umiem się obudzić. Czekam na wyremontowane mieszkanie, czekam na warunki do życia, czekam na siły, czekam na kochającego męża, czekam na siebie, taką jaką chciałabym być. Moje życie to czekanie. Mam tego po dziurki w nosie. Gdyby to jeszcze zależało tylko odemnie, to byłoby dobrze. Nie mam na czym budować życia i swojego wizerunku. Gdzie podział się mój Jedyny, gdzie odpłynęło szczęście. Czemu muszę być tak cholernie lojalna, że aż żałosna? Gdybym umiała znaleść kogoś porządnego wszystko by się ułożyło. Ale nie, jestem skazana na kogoś tak leniwego i niereformowalnego jak Krzysiek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)