,,Mój chłopak. Cóż za żałośnie nieadekwatne określenie. Zupełnie nie pasowało do roli, jaką Edward odgrywał w moim życiu- był przecież moim wybawcą, moim przeznaczeniem, moim życiem. Tyle, że to brzmiało tak okropnie patetycznie..." Zaćmienie, Stepheni Meyer
W przeciwwadze:
,, Dobrze, że chociaż nie całował mnie w usta- tylko to chroniło mnie przed popadnięciem w obłęd. W końcu ile razy można czyjeś serce przepuścić przez magiel? Mimo, że wiele przeszłam, żadne z moich doświadczeń mnie nie zahartowało. Czułam się przeraźliwie krucha, jakby można było mnie zniszczyć jednym słowem." Księżyc w nowiu, Stepheni Meyer
Z pewnością Krzysiek nigdy nie pasował i nie będzie pasował, do pierwszego cytatu. Tak, kocham go. Lecz cóż to za miłość? W chwilach rozkwilenia nazywam go może swoim życiem, ale prawda jest taka, że jeśli na przykład odszedłby ode mnie, to potrafiłabym żyć bez niego; ba, jestem przekonana, że mogłabym być szczęśliwa. Pewnie niejedna osoba pomyślałaby o mnie jako o hipokrytce- przecież nie tak dawno nazywałam go swoim jedynym. Niestety z upływającym czasem i bólem uświadomiłam sobie, iż nasze relacje mogłoby być jedynie fundamentem dla szczerego i głebokiego uczucia. Gdybyśmy ją pielegnowali, to może... może kiedyś... Eh... po prostu dla mnie słowo ,,miłość" jest tylko opisem złożonych relacji między partnerami; nieustającego wspólnego zauroczenia; chęci poznania psychiki, osobowości, charakteru; niezmiennej potrzeby przebywania blisko tej drugiej osoby. Powinno się być autentycznie i nieodwołalnie zafascynowanym, nota bene pragnąć jakiegoś współmyślenia, jak najgłebszego poznania i zaufania, którego nie mogłoby nic nigdy, przenigdy zburzyć. Krótko; miłość to oddanie swojej duszy, esencji, dla kogoś innego; to stopienie swej istoty z drugą istotą. To najlepsze co można mieć.
Na szczęście nauczyłam się żyć ze świadomością, że mnie to nie będzie dane, tak jak miriadom osób przede mną. Sądzę, iż pewnie nie zasłużyłam. Ale czasem przecież czuję się szczęśliwa przy Krzyśku; więcej nie mogę pragnąć, nie jest mi to dane. Nie mam na co narzekać, inni mają się często kilkakrotnie razy gorzej. Czasami mam wrażenie, że mój mąż poddaje mnie cały czas w kółko jakimś chorym testom na lojalność i oddanie, by się przekonać, czy i ile, mimo wszystkich jego katuszy, wytrzymam. Zastanawiam się jednak, czy nie wymysliłam sobie takiego uzasadnienia jego postępowania, by mieć nadzieję na nagrodę, jaką mógłby mi ofiarować za przejście tych prób (czyt. zaufanie mi i nieukryte kochanie mnie). Ehm... o naiwności! Jestem jednak pod wrażeniem, że moja podświadomość była w stanie wymyślić tak wysublimowany i głupi pomysł na wytłumaczenie, dlaczego Krzyś doprowadza mnie czasem do uczuciowej agonii.
A propos, czy to nie jest niesprawiedliwe, że szczęście nie jest prawie nigdy równe intensywności odczówanego cierpienia? Dlaczego człowiek, by osiągnąć euforię, musi się ciężko czasem wspinać po, powiedzmy, trudnej do zdobycia drabinie? Gdy jednocześnie do osiągnięcia takiego samego bólu potrzeba tak niewiele? Spada się tylko coraz niżej... jakby żadnych widocznych szczebli nie było. Na szczęście nauczyłam się, że one istnieją; trzeba tylko wyrobić w sobie umiejętność ich zauważania... Może to przychodzi wraz z jakąś siłą, czy doświadczeniem? Jak to było? Co Cię nie zabija, to czyni Cię silniejszym... Chyba...
...
Wczoraj była u mnie moja siostra i znajoma :) Wreszcie zobaczyłam twarze inne niz moja, czy Krzyśka :) Zdumiałam się gdy Gabi mi powiedziała, że przeczytała z Jolą całego mojego bloga. A granicę zdumienia osiągnęłam, kiedy wyznała, że się przy tym popłakała! Wow! Boże, jakie to dla mnie miłe. Troche żenujące, ale nieprawdopodobnie mnie pocieszyło, bo to znaczy że nie tylko Jesse jest zainteresowana tym, co myślę :) Jeszcze teraz czuję się przez to dziwnie; jakby ktoś mnie pyrolem zdzielił... ;p
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz