To mała prosta myśl. Przy mnie brak Ci magii, czujesz się nieszczęśliwy. Mam wyrzuty sumienia, że nie możesz znaleźć kogoś, kto podarowałby Ci iskrę, bo jestem zbyt leniwa by się usamodzielnić i dać Ci poszukać szczęścia. Wiem jaka jestem. Przykro mi. Za mało się staram, nie jestem nikim szczególnie pracowitym, brak mi chęci. I jestem samolubna. Nie chcę iść do pracy, choć powinnam, tak jak Ty musisz robić to codziennie. Ja żyję w stanie oderwania od rzeczywistości, topię się w anime i książkach. Marzę o niebieskich migdałach. Przepraszam. Nie jestem tak dorosła, jak twierdzę, tak samo jak Ty także nie jesteś aż tak niedojrzały, jak zwykłam Cię oskarżać. Chciałabym dać Ci szczęście, ale jestem słaba. Dla mnie, złamanej w środku od zawsze, stworzenie wam, moja rodzino, odpowiedniego domu, może być zbyt karkołomnym zadaniem. Energia wylewa się ze mnie jak z potłuczonego dzbana, niewykorzystana. Przepraszam. Myślę, że jedyne, co mogę zrobić, to przypominać sobie o tym, że chcę wypełnić swoje obowiązki i się nie poddawać. Mam nadzieje, że na końcu nie okażę się, że jestem całkowicie bezużyteczna.
Kocham Cię. Kocham was, dzieci. I są to uczucia, na które pracuję dwa razy ciężej, by je w sobie utrzymać. Nie wierzę w nic, więc przekonywanie się, że te uczucia nie są jedynie głupią iluzją jest trudne. A raczej; ciężko jest mi uwierzyć, że TO JA jestem zdolna coś czuć. Jak wspominałam - jestem czymś w rodzaju pseudo-socjopatki. Lub raczej kimś, kto może urodził się z udręczoną duszą, lub kimś zbyt mocno ranionym na zbyt wczesnym etapie rozwoju. Na tyle zniszczonym, że powstała we mnie martwota rzuca cień na wszystko i wszystkich wokół.
Obiektywnie rzecz biorąc wiem, że aż tak złego życia nie miałam. Inni mieli gorzej, na przykład Ty, kochany. Może więc to moja wina? Bo byłam zbyt wrażliwa?
Ma kształt wzroku bez imienia, Ciągłego ruchu i ciszy brzmienia, Słucha uważnie lśnienia kosmosu; Śpiewnego rytmu, chaosu bezgłosu.
wtorek, 25 grudnia 2012
niedziela, 16 grudnia 2012
Ins(ide)piration
Pomyślałam, że miło będzie pisać tutaj też wtedy, kiedy nie czuję się jak gówno. Choć obiektywnie rzecz biorąc dziś jest tak tylko dlatego, że posiedziałam trochę u Jesse :) Zaraz mam lepszy nastrój. Widocznie serio potrzebuję tego rodzaju umysłowej stymulacji. Oczywiście problemem jak zwykle była moja elokwencja. Za dużo chciałam przekazać, ale nie potrafiłam odpowiednio ubrać tego w słowa. To zapewne wynik rzadkich rozmów z ludźmi, bo zwykle siedzę sama w swojej głowie, a samemu ze sobą łatwiej się rozmawia, wiadomo, nie trzeba tłumaczyć i pozbywasz się tego całego werbalnego bla, bla, bla. Choć mówiąc o tym to jeszcze krok i przypisze się mi schizoidalne omamy albo inne takie schizo-coś-nie-tak-z-tobą-babo. No więc nie umiałam nawet wyjaśnić frommowej orientacji charakterologicznej dotyczącej zjawiska nekrofilii. Znaczy, wiadomo, to co pisał wyżej wspomniany psychoanalityk było jego subiektywną wizją, ale mnie przekonała, doskonale podparta argumentami wszelakiego rodzaju. Bo dlaczego wielu ludzi bardziej ceni rzeczy martwe (patrz; komp nie spacer z psem) lub bagatelizuję znaczenie życia ("Bożę, ja się zabiję!", albo też zobojętnienie na wystąpienia zagrożenia wojną atomową) lub jest po prostu osobą żyjącą w swoim hermetycznym świecie, w którym nie ma już miejsca na rozwój i życie, tylko na tkwienie z głową wszędzie poza przyszłością. Uważam, że każdy człowiek ma w sobie i pierwiastek śmierci, i życia, zależy później od wielu czynników (tu Fromm wykazał, że skrajne objawy nekrofilii, te polegające na pieprzeniu trupów, zwykle pokazują się u osób, które nie miały w dzieciństwie zapewnionych odpowiednich warunków rozwoju, żyły w brudzie i ubóstwie - wykazał, że nie miały się jak nauczyć rozwijać siebie, kiedy musiały się non stop martwić o swoje biologiczne ciało i jego przetrwanie). Tak więc każda żywa osoba myśli o śmierci, normalne, tylko niektórzy myślą za dużo, lub wręcz się nią opętują. Do tego współczesny świat bardziej sprzyja "produkcji" osób o orientacji śmiercio-lubnej. Jesteśmy tym, co potrafimy, jesteśmy warci w zależności ile warte są efekty naszej pracy. Myślenie robotyczne. Idealna wizja pracownika w tych czasach odnosi się do osoby wszechstronnie utalentowanej, bez jakiegoś wewnętrznego życia duchowego, ale inteligentnej. Mechanizacja myślenia, spłycenie więzi międzyludzkich. A by taką osobę zniszczyć wystarczy czasem ostra krytyka jej efektów pracy. Ja sama zauważyłam, że lubię czasem pedantyczny porządek, a gdy osiągam go, mam wszytko uporządkowane równiutko czuję satysfakcję i spokój, bo oto otoczenie nie wymyka mi się spod kontroli, tyle że to wszytko jest podszyte, czuję to, jakąś martwotą. Zresztą wystarczy spojrzeć ile apatii na tym świecie, jak duże panuje zobojętnienie na życie samo w sobie. Jak mało szanuje się samego siebie. Nikt, czasem nawet rodzice, nie uczą nas kochać i poznawać samych siebie. Wstydzimy się mówić o wielu rzeczach, które dzieją się w nas samych.Wstydzimy się, że żyjemy.
Szkoda, że ówczesny świat nie sprzyja rozwijaniu własnej jaźni i myślenia o kosmosie w sobie.
Choć się nie dziwię. Ja co chwilę myślę o śmierci, o każdej straconej sekundzie, o tym, że nie będę mogła tu zostać. A nie mam wielkich (patrz; żadnych) nadziei, że później nadal moja jaźń będzie istnieć. A istnienie to jedyna rzecz, którą de facto posiadam. Nie sądzę bym była niezwykła, niespotykana, czy cokolwiek, ale jestem swoja własna. Najgorszy boski błąd - samoświadomość. Wiem, że moja gadka trąca prymitywnym rodzajem instynktu samozachowawczego, ale po co mi inteligencja, jak nie po to, by tę myśl rozmnożyć na szerszą skalę. Wszystko, co zrobię, osiągnę, powiem, pomyślę, poczuję... Nawet jeśli jakoś bym przetrwała po śmierci, gdybym nadal myślała, to już nigdy nie byłoby to takie samo jak teraz, choć właśnie to teraz mi odpowiada. Może gdyby człowiek nie miał pamięci dalekosiężnej byłoby lepiej, inaczej, Może to tylko kilka czynników, kojarzenie, pamięć właśnie i tak dalej składają się na naszą samoświadomość. A jeśli jakiegoś zabraknie...
Miło byłoby wiedzieć, co to będzie, kiedy ujdzie z ciebie ostatnie tchnienie.
Szkoda, że ówczesny świat nie sprzyja rozwijaniu własnej jaźni i myślenia o kosmosie w sobie.
Choć się nie dziwię. Ja co chwilę myślę o śmierci, o każdej straconej sekundzie, o tym, że nie będę mogła tu zostać. A nie mam wielkich (patrz; żadnych) nadziei, że później nadal moja jaźń będzie istnieć. A istnienie to jedyna rzecz, którą de facto posiadam. Nie sądzę bym była niezwykła, niespotykana, czy cokolwiek, ale jestem swoja własna. Najgorszy boski błąd - samoświadomość. Wiem, że moja gadka trąca prymitywnym rodzajem instynktu samozachowawczego, ale po co mi inteligencja, jak nie po to, by tę myśl rozmnożyć na szerszą skalę. Wszystko, co zrobię, osiągnę, powiem, pomyślę, poczuję... Nawet jeśli jakoś bym przetrwała po śmierci, gdybym nadal myślała, to już nigdy nie byłoby to takie samo jak teraz, choć właśnie to teraz mi odpowiada. Może gdyby człowiek nie miał pamięci dalekosiężnej byłoby lepiej, inaczej, Może to tylko kilka czynników, kojarzenie, pamięć właśnie i tak dalej składają się na naszą samoświadomość. A jeśli jakiegoś zabraknie...
Miło byłoby wiedzieć, co to będzie, kiedy ujdzie z ciebie ostatnie tchnienie.
piątek, 14 grudnia 2012
List kondolencyjny, adres; ja.
I nawet oddane życie nie jest wystarczającym powodem by być kochanym. Oddane życie... tyle ciężkich oddechów, dorastania i przerastania w sękate żalem i czekaniem drzewo. Ilość procentowa myśli ograbiających z życia dużo wyższa niż przeciętna warunkująca samobójstwo. By być tak silnym i słabym jednocześnie. Nie poddawać się, brać kolejny beztlenowy głęboki oddech, którym chciałoby się wypełnić naglą przepaść w samym środku serca. Krztusząc się nim. Tracić siebie dla kogoś. Masz pojęcie jak ciężko byłoby mi zbudować siebie od nowa? A jednak próbuję. Lepsze to niż bezruch. Zawsze szukać odpowiedniego przeciwnika do walki. Lenistwo na przykład. Obsesyjne dążenie do napisania książki, które daje jednak mierne rezultaty, nawet gdy podejrzewam, że talent w tej dziedzinie jakiś posiadam. I nie chodzi o brak pracowitości. Raczej o brak samej siebie. Muszę się zbudować trochę lepiej. Muszę nie być tak wrażliwa. Powinnam być twarda jak kilkuletni bochen chleba po takim zahartowaniu. Czemuż muszę mieć w sobie to inne spojrzenie, patetycznie zwane artyzmem? Nie daje się pokonać, ale łatwo powoduje frustrację, depresję, z rodzaju tych ciężkich do zrozumienia, bo specyficznie złożonych. Gdybym nie miała w życiu przerw na szczęście może nie wiedziałabym czego mi brak? Nie, za dużo czytałam. To niedocenione ile można zrozumieć dzięki słowu pisanemu. A jednak kiedy najbardziej trzeba mi elokwencji, przy rozmowach z tobą, w umyślę mam pustkę. Skrywane krzywdy, ciche i tłamszone, zagłuszają pracę mózgu, robią z człowieka zamkniętą puszkę, która nie potrafi pęknąć, by wybuchnąć wrzątkiem. Po drodze zawsze gdzieś gubię swoje IQ. A to moja jedyna broń. Zaniedbana, ale działająca na tyle, by wiedzieć, czego się nie ma i by wiedzieć, co się ma. By zbilansować straty i zalety. Nie mogę zepsuć tej wagi i przestawić jej tak, by wszystko wyszło na plus. Rozum to narzędzie bezuczuciowe.
Jak dziecko chcę teraz do Jes, jakby była ostatnim bastionem, tym nie do pokonania. To fiksacja oparta na pragnieniu powrotu do łona matki. Zadziwiające, że moja podświadomość rozpoznaję tę osobę jako Jes. Choć nie, nie jest to zadziwiające. Oczywiste, że lgnie się do tej persony, która jest najmniej okrutna, która myśli i czuje tak jak powinien to robić człowiek. Jedyna osoba totalnie nieodczłowieczona. Wysoki wynik jak na 22 lata mojego życia. Oczywiście spotykałam dobrych ludzi, i zapewne to niesprawiedliwe twierdzenie z mojej strony, ale cóż, dla mnie prawdziwe. Odczłowieczenie to główny produkt ówczesnego świata. Ja też taka jestem. Zbyt zepsuta, by się naprawić. Myśląca o sobie w sposób zmechanizowany (nota bene widać to w słowie "zepsuta", a nie "zraniona"). Najgorsze jest to użalanie się. Najlepiej byłoby wziąć dupę w troki i odejść, spróbować ożyć, zdobyć miejsce do życia. Chcę popchnąć go do odpowiedzialności. A najbardziej chcę go naprawić, by był zdolny do kochania mnie. Teraz nie potrafi kochać nikogo, jest zagubiony. Woli ogłupiać się grami byleby nie myśleć o swojej krytycznej sytuacji duchowej. Ostatnie trzy słowa w tym społeczeństwie wywołałyby tylko kpinę, śmiech, wstyd, że myśli się o tym samym względem własnej osoby, lecz to nie wypada mówić o tym na głos.
Aż w końcu; chcę jego szczęścia. Uwielbiam widzieć jego uśmiech, szczery, a tak rzadki. Nie potrafię zdobyć żadnego znaczącego bastionu; ani napisać książki, ani być taką mamą, która na prawdę by się starała, ani nawet nie umiem zrobić głupiej kartki świątecznej. Wszytko co robię jest hermetycznym obiegiem zamkniętym; sprzątam, by znów się pobrudziło, gotuję by zjeść, przypochlebiam się do ciebie, by dostać namiastkę uczucia, potrzebną by wyprodukować energię wystarczającą bądź nie do podniesienia miotły lub pójścia do sklepu, by ugotować obiad. Rzadko potrafię tworzyć, kiedy we mnie samo umieranie.
Miło byłoby ożyć. Marzyć bez krwawienia. Czuć bez strachu, że dobre chwile są nieprawdziwe. Kochać i być kochaną. Rozwijać się. Uwierzyć w siebie. Chociaż w siebie. Spotykać ciekawe rzeczy i osoby. Kiedy czytałam bloga Jes, gdzie wspominała o swojej pracy jako przyszłej nauczycielki, znów poczułam jakie moje życie jest płytkie i pozbawione sensu. Jakby urwano mu ręce i amputowano nogi, pozostawiono okaleczonym. Kto miałby pomóc mi ożyć, jak nie on? Kto miałby pomóc ożyć jemu, jak nie ja? Szkoda, że ta metoda tak na prawdę nie działa. Coś w tym świecie odbiera mi całe światło.
Jak dziecko chcę teraz do Jes, jakby była ostatnim bastionem, tym nie do pokonania. To fiksacja oparta na pragnieniu powrotu do łona matki. Zadziwiające, że moja podświadomość rozpoznaję tę osobę jako Jes. Choć nie, nie jest to zadziwiające. Oczywiste, że lgnie się do tej persony, która jest najmniej okrutna, która myśli i czuje tak jak powinien to robić człowiek. Jedyna osoba totalnie nieodczłowieczona. Wysoki wynik jak na 22 lata mojego życia. Oczywiście spotykałam dobrych ludzi, i zapewne to niesprawiedliwe twierdzenie z mojej strony, ale cóż, dla mnie prawdziwe. Odczłowieczenie to główny produkt ówczesnego świata. Ja też taka jestem. Zbyt zepsuta, by się naprawić. Myśląca o sobie w sposób zmechanizowany (nota bene widać to w słowie "zepsuta", a nie "zraniona"). Najgorsze jest to użalanie się. Najlepiej byłoby wziąć dupę w troki i odejść, spróbować ożyć, zdobyć miejsce do życia. Chcę popchnąć go do odpowiedzialności. A najbardziej chcę go naprawić, by był zdolny do kochania mnie. Teraz nie potrafi kochać nikogo, jest zagubiony. Woli ogłupiać się grami byleby nie myśleć o swojej krytycznej sytuacji duchowej. Ostatnie trzy słowa w tym społeczeństwie wywołałyby tylko kpinę, śmiech, wstyd, że myśli się o tym samym względem własnej osoby, lecz to nie wypada mówić o tym na głos.
Aż w końcu; chcę jego szczęścia. Uwielbiam widzieć jego uśmiech, szczery, a tak rzadki. Nie potrafię zdobyć żadnego znaczącego bastionu; ani napisać książki, ani być taką mamą, która na prawdę by się starała, ani nawet nie umiem zrobić głupiej kartki świątecznej. Wszytko co robię jest hermetycznym obiegiem zamkniętym; sprzątam, by znów się pobrudziło, gotuję by zjeść, przypochlebiam się do ciebie, by dostać namiastkę uczucia, potrzebną by wyprodukować energię wystarczającą bądź nie do podniesienia miotły lub pójścia do sklepu, by ugotować obiad. Rzadko potrafię tworzyć, kiedy we mnie samo umieranie.
Miło byłoby ożyć. Marzyć bez krwawienia. Czuć bez strachu, że dobre chwile są nieprawdziwe. Kochać i być kochaną. Rozwijać się. Uwierzyć w siebie. Chociaż w siebie. Spotykać ciekawe rzeczy i osoby. Kiedy czytałam bloga Jes, gdzie wspominała o swojej pracy jako przyszłej nauczycielki, znów poczułam jakie moje życie jest płytkie i pozbawione sensu. Jakby urwano mu ręce i amputowano nogi, pozostawiono okaleczonym. Kto miałby pomóc mi ożyć, jak nie on? Kto miałby pomóc ożyć jemu, jak nie ja? Szkoda, że ta metoda tak na prawdę nie działa. Coś w tym świecie odbiera mi całe światło.
czwartek, 8 listopada 2012
Watashi wa inori tsuzukeru (kontunuuję modlitwę).
Nie jest źle. Naprawdę nie jest źle. Jest irytujący, ale przywykłam. Dużo gra, ale ja tez mam swoje zainteresowania. Szkoda, że brakuje mi energii. Chciałabym więcej pisać, spędzać przy tej czynności jak najwięcej czasu. Śmieszy mnie, że tak dobrze działają na mnie głupie amerykańskie seriale z wampirami w tle. Ostatnio cierpię tez na bezsenność, jakby Władca Snów, poetycko ujmując, zapomniał o mnie kiedy pochłania świadomości innych ludzi. Może przez to nie umiem uzbierać dość sił na skupienie. Szkoda, bo mam wiele pomysłów. Potrzebuję edytora innego niż Jesse, wiem to, bo mimo, że samo pisanie idzie mi gładko często mam zastoje. Z resztą Jes nie ma tyle czasu, sama też pisze, no i ma dużo zmartwień. Nie chcę jej męczyć, ale bez kogoś trzeciego do pomocy mogę nie skończyć książki.
poniedziałek, 29 października 2012
niedziela, 21 października 2012
21 październik.
Chcę wykasować każdy. Nie chcę urodzin.Tak po prostu. Nie pytajcie.
Moje święto? Toż to parodia. Wstałam zła, ze złości umyłam okna. Posprzątałam i chodziłam wściekła. Normalny dzień. Nic więcej.
Moje święto? Toż to parodia. Wstałam zła, ze złości umyłam okna. Posprzątałam i chodziłam wściekła. Normalny dzień. Nic więcej.
piątek, 19 października 2012
Musze się z tym podzielić światem - mam parszywego kaca. Więc świecie, jako, że i tak mam zły dzień, mam małą prośbę... Zero praw Murphie'go. Na dzisiaj. OK? Pojadę do Jesse i będę się świetnie bawiła. Pojadę i żaden parszywy autobus mi nie ucieknie ani nic w ten deseń, czy się rozumiemy? Spokojnie zdążę ładnie się ubrać i pomalować i tak dalej... Już nie pamiętam jak długo długo czekałam, żeby się do niej wyrwać. Szczególnie, że nie mam netu bo wykorzystałam transfer.Jesse, Jesse Jesse :D
czwartek, 11 października 2012
I'm stack.
Utknęłam.
W tym życiu. I nie wiem, czy to się zmieni.
Postanowiłam zmienić całkowicie zachowanie w stosunku do niego, tak by sprowokować oczekiwane reakcje. Zero seksu i tak dalej. Więcej wymagań podawanych w zupełnie inny sposób. Źle się za niego musiałam brać. Teraz na tyle potrafię myśleć, że postanowiłam działać bardziej w formie żartu, gry. Może dla kogoś to "niedopuszczalne" moralnie, ale nie dla mnie. Nie będę rezygnowała z przyjemności, nie będę się z niczym kryła. Nie układało się mi dobrze z nim ponieważ przy nim ciężko mi być sobą. Jeśli teraz zacznę go traktować tak jak na to zasługuje, to może będzie mi milej.
Utknęłam.
W tym życiu. I nie wiem, czy to się zmieni.
Postanowiłam zmienić całkowicie zachowanie w stosunku do niego, tak by sprowokować oczekiwane reakcje. Zero seksu i tak dalej. Więcej wymagań podawanych w zupełnie inny sposób. Źle się za niego musiałam brać. Teraz na tyle potrafię myśleć, że postanowiłam działać bardziej w formie żartu, gry. Może dla kogoś to "niedopuszczalne" moralnie, ale nie dla mnie. Nie będę rezygnowała z przyjemności, nie będę się z niczym kryła. Nie układało się mi dobrze z nim ponieważ przy nim ciężko mi być sobą. Jeśli teraz zacznę go traktować tak jak na to zasługuje, to może będzie mi milej.
wtorek, 9 października 2012
Shijawase (szczęście, chyba...)
Wysoka gorączka, duszenie się ropą z płuc, nieprzespane noce, tabuny zużytych chusteczek... Nic takiego, już przechodzi...
Miało być "w smutku i chorobie" i inne takie sentymentalne bzdety... Mógłbyś czasem pomóc. Albo przynajmniej nie robić niczego i siedzieć cicho. Bylebyś nie mędził nad bałaganem i tym, że nie mam dość siły by wstać z łóżka nie tracąc przytomności (choć tak czy siak to ja muszę jeździć z Mają na zastrzyki, które przepisała jej alergolog, bo jakże Ty mógłbyś to robić?) i ugotować obiad. Po prostu nie mogę, to tylko ciało, worek wnętrzności, krwi i innych bio-wymiocin. Mógłbyś nie grozić, a kiedy decydujesz się pozmywać, to mógłbyś nie rozciągać tej czynności na pół dnia by w efekcie jej nie skończyć i pozostawić niedomyte naczynia. To nie, użalasz się nad sobą i tym, że też jesteś chory. Wziąłeś więc L4... Tyle że nic Ci nie jest. Nie jesteś chory. Och, cudownie będzie się z Tobą męczyć przez cały tydzień, kiedy będziesz siedział i grał... Cudownie... Jesteś... Ech... Wolę nie pisać. Kolejny mężczyzna obrócony twarzą do prehistorii, którego życie składa się na przemoc (przynajmniej nie fizyczną) i seks. Co z tego, że za każdym razem, gdy mnie przytulasz, to czuję się wspaniale? Na prawdę jestem wtedy zadowolona z życia... Wystarczy, że jesteś. Ale to Twoje ciało kocham, jego zapach, w którym się zatracam... Co do reszty... Byś okazał nieudawane i niewymuszone uczucie, byś czasem się spontanicznie uśmiechną na widok mojej twarzy, byś wydobył z siebie współczucie i troskę... Cokolwiek. Nie, siedzisz obrócony do mnie plecami, kochany, jesteś bliską i daleką jednocześnie mi osobą. Dziękuję światu, że mam Justynę. Chociaż tyle... Boże jak ja się cieszę,. że myśl o niej podnosi mnie na duchu. Jak by wyglądało moje życie bez niej? Nawet nie chcę myśleć. A przecież tak wiele ze sobą czasu nie spędzamy... Czasem na prawdę wystarczy jedno słowo, wymiana zdań... Mam nowego przyjaciela. Nazywa się Patryk. To tylko internetowa znajomość, ale mam wrażenie, że wspieram go. Właśnie dostał się na studia i zamieszkał w akademiku... Trochę melancholijny i zamknięty w sobie, nieszczególnie dobry z tym całym interpersonalnym bagnem, pasujący bardzo do roli rycerza... Mam nadzieje, że mu pomagam. To miła myśl.
Tęsknię za czymś, co nie jest tą pustką, która pożarła mnie i wypluła. Chciałabym żeby coś w moim życiu nie było naznaczone smakiem wyschniętego piasku... Chciałabym czuć coś dobrego... Jakże to sentymentalne, jakże przewidywalne, jakże wyprane z głębi przez dziesiątki tysięcy ludzi przede mną, którzy mówili tak samo. Że chcą szczęścia, że chcą miłości... Bla, bla, bla... Nie cierpię chorować, bo wtedy nie mam energii na swój zwyczajowy sposób myślenia. Wtedy jestem słaba... Nie chcę być słaba...
Miało być "w smutku i chorobie" i inne takie sentymentalne bzdety... Mógłbyś czasem pomóc. Albo przynajmniej nie robić niczego i siedzieć cicho. Bylebyś nie mędził nad bałaganem i tym, że nie mam dość siły by wstać z łóżka nie tracąc przytomności (choć tak czy siak to ja muszę jeździć z Mają na zastrzyki, które przepisała jej alergolog, bo jakże Ty mógłbyś to robić?) i ugotować obiad. Po prostu nie mogę, to tylko ciało, worek wnętrzności, krwi i innych bio-wymiocin. Mógłbyś nie grozić, a kiedy decydujesz się pozmywać, to mógłbyś nie rozciągać tej czynności na pół dnia by w efekcie jej nie skończyć i pozostawić niedomyte naczynia. To nie, użalasz się nad sobą i tym, że też jesteś chory. Wziąłeś więc L4... Tyle że nic Ci nie jest. Nie jesteś chory. Och, cudownie będzie się z Tobą męczyć przez cały tydzień, kiedy będziesz siedział i grał... Cudownie... Jesteś... Ech... Wolę nie pisać. Kolejny mężczyzna obrócony twarzą do prehistorii, którego życie składa się na przemoc (przynajmniej nie fizyczną) i seks. Co z tego, że za każdym razem, gdy mnie przytulasz, to czuję się wspaniale? Na prawdę jestem wtedy zadowolona z życia... Wystarczy, że jesteś. Ale to Twoje ciało kocham, jego zapach, w którym się zatracam... Co do reszty... Byś okazał nieudawane i niewymuszone uczucie, byś czasem się spontanicznie uśmiechną na widok mojej twarzy, byś wydobył z siebie współczucie i troskę... Cokolwiek. Nie, siedzisz obrócony do mnie plecami, kochany, jesteś bliską i daleką jednocześnie mi osobą. Dziękuję światu, że mam Justynę. Chociaż tyle... Boże jak ja się cieszę,. że myśl o niej podnosi mnie na duchu. Jak by wyglądało moje życie bez niej? Nawet nie chcę myśleć. A przecież tak wiele ze sobą czasu nie spędzamy... Czasem na prawdę wystarczy jedno słowo, wymiana zdań... Mam nowego przyjaciela. Nazywa się Patryk. To tylko internetowa znajomość, ale mam wrażenie, że wspieram go. Właśnie dostał się na studia i zamieszkał w akademiku... Trochę melancholijny i zamknięty w sobie, nieszczególnie dobry z tym całym interpersonalnym bagnem, pasujący bardzo do roli rycerza... Mam nadzieje, że mu pomagam. To miła myśl.
Tęsknię za czymś, co nie jest tą pustką, która pożarła mnie i wypluła. Chciałabym żeby coś w moim życiu nie było naznaczone smakiem wyschniętego piasku... Chciałabym czuć coś dobrego... Jakże to sentymentalne, jakże przewidywalne, jakże wyprane z głębi przez dziesiątki tysięcy ludzi przede mną, którzy mówili tak samo. Że chcą szczęścia, że chcą miłości... Bla, bla, bla... Nie cierpię chorować, bo wtedy nie mam energii na swój zwyczajowy sposób myślenia. Wtedy jestem słaba... Nie chcę być słaba...
sobota, 29 września 2012
Life without a life.
Jest we mnie za dużo tego czegoś, co nie czuje nic.
Wtedy każda zachcianka narasta (zgodnie z zasadą "czuć intensywnie") do rozmiarów życiowego dramatu, a każda mała, przyjemna rzecz jest porównywalna do ambrozji.
Tyle, że zwykle jest... pustka. Za dożo we mnie z socjopaty. Przez to nie mogę być po prostu osobą, która lubi żyć przyjemnie, tylko kimś, kto jest hedonistą. Nie ma we mnie takich granic, bo... ?
Jeśli pozwalałabym sobie na uczucia, to bym z bólu zwariowała. Za dużo we mnie krzywd, o których musiałam zapomnieć na siłę. Od męża, od matki, od czasów biedy. To ponure, że już nawet nie pamiętam wielu z tych rzeczy, zniknęły ich fabuły i słowa, więc czemu uczucia nie mogą zniknąć? Czuję ból, a już nawet nie wiem czemu, zapomniałam. A on dalej mnie wyżera, chyba, że znów otwieram w sobie to puste, martwo-spokojne miejsce. To paskudne, bo ani mama, ani Krzysiu nie pamiętają. Nie chcą pamiętać. Czuję się jak pierdolona męczennica. Nikt mnie nie nauczył, jak sobie z tym radzić. Więc robię to co mi przychodzi do głowy; zapominam i uciekam od uczuć (kiedy jednym z moich życzeń do wróżki byłaby, nota będę, pamięć absolutna.). Nie lubię czuć. Bo to zawsze boli. Więc nie czuję. I nikt się tym nie przejmuje, nikt kto powinien. Moi kaci mają cholernie spokojne sumienia.
Zwykle ludzie czują się outsiderami w stosunku do jakiegoś rodzaju zbiorowości. Na przykład ktoś się może czuć odrębny od jakiejś religii. Lub być jak mózgowiec w zbiorowisku głupich mięśniaków. Więc czemu ja się czuje outsiderką w stosunku do... ludzi? Jestem człowiekiem. Kimś kto przechodzi przez ciemny las dwie godziny, bo to jego droga, a nie z innymi, których podróż trwała pięć minut w promieniach słońca.
O tak wielu uczuciach marzę, o tak wielu sytuacjach, o tak wielu miejscach, o tak wielu ciekawych osobach. I jakoś same marzenia czasem pomagają. To jak ze snami; zdarzenia nie są realne, ale uczucia tak.
Wtedy każda zachcianka narasta (zgodnie z zasadą "czuć intensywnie") do rozmiarów życiowego dramatu, a każda mała, przyjemna rzecz jest porównywalna do ambrozji.
Tyle, że zwykle jest... pustka. Za dożo we mnie z socjopaty. Przez to nie mogę być po prostu osobą, która lubi żyć przyjemnie, tylko kimś, kto jest hedonistą. Nie ma we mnie takich granic, bo... ?
Jeśli pozwalałabym sobie na uczucia, to bym z bólu zwariowała. Za dużo we mnie krzywd, o których musiałam zapomnieć na siłę. Od męża, od matki, od czasów biedy. To ponure, że już nawet nie pamiętam wielu z tych rzeczy, zniknęły ich fabuły i słowa, więc czemu uczucia nie mogą zniknąć? Czuję ból, a już nawet nie wiem czemu, zapomniałam. A on dalej mnie wyżera, chyba, że znów otwieram w sobie to puste, martwo-spokojne miejsce. To paskudne, bo ani mama, ani Krzysiu nie pamiętają. Nie chcą pamiętać. Czuję się jak pierdolona męczennica. Nikt mnie nie nauczył, jak sobie z tym radzić. Więc robię to co mi przychodzi do głowy; zapominam i uciekam od uczuć (kiedy jednym z moich życzeń do wróżki byłaby, nota będę, pamięć absolutna.). Nie lubię czuć. Bo to zawsze boli. Więc nie czuję. I nikt się tym nie przejmuje, nikt kto powinien. Moi kaci mają cholernie spokojne sumienia.
Zwykle ludzie czują się outsiderami w stosunku do jakiegoś rodzaju zbiorowości. Na przykład ktoś się może czuć odrębny od jakiejś religii. Lub być jak mózgowiec w zbiorowisku głupich mięśniaków. Więc czemu ja się czuje outsiderką w stosunku do... ludzi? Jestem człowiekiem. Kimś kto przechodzi przez ciemny las dwie godziny, bo to jego droga, a nie z innymi, których podróż trwała pięć minut w promieniach słońca.
O tak wielu uczuciach marzę, o tak wielu sytuacjach, o tak wielu miejscach, o tak wielu ciekawych osobach. I jakoś same marzenia czasem pomagają. To jak ze snami; zdarzenia nie są realne, ale uczucia tak.
piątek, 28 września 2012
L'adeur.
Czuję jakiś ucisk. To nuda. Przygniata mnie. Przygniata mnie w sposób, przez który robi się ciekawie. Niemożliwe? Przez nią, przez tą powtarzalność, niezmienność, przez nią balansuję na granicy. Na granicy jaką sama wybieram. Na granicy szaleństwa, na granicach myśli, na strzępkach uczuć, bólu. To przydatne przy pisaniu. Normalność nie jest tym, co ludzie lubią. Potrzebują jej, czują się przez nią bezpieczni, ale pociąga ich nietuzinkowość. Podstawowa zasada człowieczeństwa to skrajności. Można chcieć dwóch przeciwnych sobie rzeczy jednocześnie. To wspaniałe. To najlepsze co jest w ludziach. To to co czyni nas najdziwniejszymi istotami na ziemi. A my sądzimy, że to normalne. Kiedy jest zupełnie odwrotnie.
czwartek, 20 września 2012
środa, 12 września 2012
sobota, 8 września 2012
Kyse (przekleńswo, więc nie tłumaczę). :)
I przyszedł czas na Paulinę, wersja ruda!
Tak poza tym zastanawiam się nad tym, czy rejestrować się w Urzędzie Pracy, czy nie. Myślałam zawsze, że nie zaszkodzi jeśli zrobię kilka kursów, ale z drugiej strony jak mnie nigdzie nie przyjmą to sama będę musiała za nie zapłacić. Następne nieciekawe zagadnienie to to, że jeśli miałabym jakąś ofertę pracy, to nie mogę jej tak po prostu odrzucić, nawet jak nie będzie na pół etatu (cały etat przy dzieciach bez miejsc w przedszkolach to marzenie), lub gdy miejsce pracy będzie za daleko...Krzysiu też nie jest pewien czy powinnam zaryzykować...
Nie wiem czy dalej pisać książkę. Znaczy oczywiście skończę ją dla siebie, bo to cudowne tworzyć, ale z drugiej strony nie ma mną kto pokierować. Nie mogę liczyć na edytora, bo jestem zaledwie niepełnosprytnym amatorem... Nie wiem, czy idą w dobrym kierunku, nie wiem, czy to interesujące, nie wiem nic...
Tak poza tym zastanawiam się nad tym, czy rejestrować się w Urzędzie Pracy, czy nie. Myślałam zawsze, że nie zaszkodzi jeśli zrobię kilka kursów, ale z drugiej strony jak mnie nigdzie nie przyjmą to sama będę musiała za nie zapłacić. Następne nieciekawe zagadnienie to to, że jeśli miałabym jakąś ofertę pracy, to nie mogę jej tak po prostu odrzucić, nawet jak nie będzie na pół etatu (cały etat przy dzieciach bez miejsc w przedszkolach to marzenie), lub gdy miejsce pracy będzie za daleko...Krzysiu też nie jest pewien czy powinnam zaryzykować...
Nie wiem czy dalej pisać książkę. Znaczy oczywiście skończę ją dla siebie, bo to cudowne tworzyć, ale z drugiej strony nie ma mną kto pokierować. Nie mogę liczyć na edytora, bo jestem zaledwie niepełnosprytnym amatorem... Nie wiem, czy idą w dobrym kierunku, nie wiem, czy to interesujące, nie wiem nic...
czwartek, 6 września 2012
poniedziałek, 3 września 2012
środa, 29 sierpnia 2012
Chikara (siła)
To fragment jednego postów, które pisałam tylko dla siebie. Tych nieopublikowanych. Kiedy go czytałam pomyślałam, że czuję się inna niż wtedy. Jest to jednak na tyle nieuchwytna różnica, że nie potrafię jej odpowiednio ubrać w słowa. Co nie znaczy, że jest nieduża.
Co mam zrobić, żeby reszta świata
mnie zauważyła? Nie potrafię już znieść tej obojętności, tej
cholernej pustki i braku zainteresowania. Jakbym była jakimś
pieprzonym powietrzem. Jakbym była niewidzialna. I to jest
fundamentalna część składniowa tego świata- samotność. Jeśli
nie wyciągnę ręki do świata, jeśli to nie ja wyjdę z
inicjatywą, zostaje sama. Wiecznie sama. Niepotrzebna. Zapomniana.
Niechciana. To nie wina Krzyśka, że mnie nie kocha. To nie jego
wina, że mu na mnie nie zależy. Czuję, że jest we mnie coś
obcego, co wszyscy ludzie uznają za ,,inne”. Jakbym była
człowiekiem, ale jednocześnie zawierała w sobie coś, czego cała
reszta świata instynktownie unika. Coś dziwnego, skomplikowanego,
pogmatwanego. Sama siebie nie lubię przez ,,to coś”, co umyka
tłumaczeniu, ale nie jest miłe, wzbudza niepokój na granicy
atawistycznego strachu. Chciałabym po prostu teraz stanąć i zrobić
coś, żeby już się tak nie czuć. Zawołać głośno- ,,Tu jestem,
jestem interesująca, jestem badaczką i obserwatorem świata, zauważ
mnie”. Pokochaj, nienawidź, odrzuć, znęcaj się, fascynuj mną,
cokolwiek, tylko wejdź głębiej i głębiej w ten nieokreślony
mrok. Zauważ jego istnienie. Wszystko tylko nie brak czegokolwiek.
Tylko nie ta pustka. To już nawet nie jest ból, bo cała ja, główne
uczucie w mojej całej istocie, odczuwa, dotyka, topi się,
wrzeszczy, kwiczy jak zarzynane prosię, prosi, dusi się pustką,
targa śmiechem, jest czymś strasznym w swoim istnieniu. Czymś
niechcianym. Może każdy ma w sobie tą pustkę, ale tylko ja jestem
tak słaba, że nie umiem jej znieść. A może jest ona w moim
przypadku bardziej intensywna? Jakby większą niż u innych część
mojej osoby przeznaczono na jej doświadczanie. Chcę płakać,
całować, śmiać się, zakochiwać, flirtować, myśleć, uczyć
się, doświadczać i topić się życiem. Jestem tylko bardziej i
bardziej chciwa, spragniona, zachłanna by chwycić tę obojętność
i ją rozszargać. Nie wierzę w boga, ale często wyobrażam sobie,
że jeśli ktoś miałby mnie tworzyć, to gdzieś we mnie umieściłby
eon każący wszystkim ludziom mnie olewać. Kiedy Justyna,
ktokolwiek, pierwszy się do mnie zwraca, nie ważne po co. Czy po
to, żebym wpadła, czy po to, żeby się o coś zapytać, po
cokolwiek, w duchu zawsze robię się niemiłosiernie i dziecinnie
podekscytowana, nie mogę się doczekać tego ,,ruchu”, czegoś
czym zakryję bezruch. Czy bezruch może być ciałem stałym? Cała
to obojętność, mrok, pustka, samotność, czy może przejść
długą drogę i się skrystalizować, zamienić w ciało stałe? I
ja sama czuję, że zapał się wypala zgaszony tym kryształem,
stłumiony, zainfekowany, ogłuszony, obdarty z entuzjazmu. Po co się
miotać? Po co płakać, czuć ból? Czy już nie lepiej dać sobie
spokój, nie czuć niczego? Ale nawet wtedy czas płynie i znów i
znów moja dusza jest reaktywowana, REANIMOWANA, by umierać i
umierać codziennie. To moje fatum. Mój cholerny, prawdziwy los.
Zdaje mi się, że nawet jeśli boję się przyznać do tego uczucia, bo jest (nawiązując do przedwcześniejszego posta) zbyt melodramatyczne i żałosne, to ono we mnie pozostanie, może niezmienne lub zapomniane, ale prędzej to ja się zmienię i podejdę do jego przeżywania bardziej dojrzale, może nawet produktywnie (właśnie po to mi pisanie).
niedziela, 26 sierpnia 2012
Demo... (Ale...)
Nie lubię melodramatów tak strasznie tylko dlatego, że prawdziwie pokazują tę intensywność uczuć, której później się wstydzimy.
niedziela, 19 sierpnia 2012
Onee-san (siostrzyczko)
Jest miło, jest spokojnie... Więc czemu mi się tak z nim nudzi? Prócz sporadycznego wieczornego seksu jesteśmy dla siebie jak rodzeństwo, które jest ze sobą średnio blisko. To doskonale opisuje nasz relacje. Może dlatego czuję niedosyt tego hormonalnego zawirowania zwanego miłością. Nawet mnie nieco nudzi się "ustatkowanie".
wtorek, 14 sierpnia 2012
"When You're lost here I'm..."
Kiedy daje się nieczęsto ponieść emocjom, nienawidzę go. Kiedy myślę, że go nienawidzę, dochodzi do mnie, że to nie do końca prawda, bo ogólnie nie znam żadnych ludzi, których bym tak po prostu nienawidziła. Są osoby, do których mam jakąś awersję, niechęć lub inne tego rodzaju odczucia. Których wolałabym nie widzieć do końca życia. Ale nie jestem zdolna nienawidzić.
Z powodu Krzysia zwykle jest mi przykro, mogę wpaść w cichą lub zimną furię, mogę być wściekła, ale wiem, że nigdy go nie znienawidzę.
Teraz aktualnie czuję się z nim szczęśliwa. Będzie tak zapewne dopóki nie będę chciała zobaczyć się z kimkolwiek zostawiając mu dzieci, lub cokolwiek w ten deseń... Ale aktualnie jestem znów zakochana.
Niektórzy pewnie sądzą, że moje dni codzienne przy kimś takim to gehenna. Mylą się. Czasem jest gorzej, czasem lepiej. Wiadomo- cykliczność rządzi.
Doszłam do wniosku, dość optymistycznego skądinąd, że nasze problemy były gorszą wersją początkowych trudności małżeńskich, przyprawioną odpowiednio zbyt wczesnym pojawianiem się potomków, ogólnie młodym wiekiem stron, masą problemów czystko materialnych i sporym bagażem przykrych, powiedzmy "wytatuowanych"na prawie zawsze przeżyć okresu dziecięcego (także u nas obu, u niego w nieco bardziej skrajnych formach).
Teraz jest cudownie. Śmiejcie się jeśli chcecie, ale jestem dumna, że wytrzymaliśmy. Nie tyle się zmienił, co rozwinął cechy, które wcześniej były jedynie w powijakach. Jest bardziej komunikatywny, docenia moje starania w większym stopniu niż wcześniej i więcej myśli. Dużo przed nim, ale mam nadzieje, że będzie mniej gorszych okresów a więcej lepszych. Ja w końcu też święta nie jestem. Można powiedzieć, że prawdziwa ze mnie wiedźma :)
No i stanowczo poprawił się w łóżku :P A to dlatego, że pozbyłam się częściowo skrępowania, co dla niektórych może być szokiem, bo zapewne nie podejrzewali, że posiadam coś takiego.
Kiedy daje się nieczęsto ponieść emocjom, nienawidzę go. Kiedy myślę, że go nienawidzę, dochodzi do mnie, że to nie do końca prawda, bo ogólnie nie znam żadnych ludzi, których bym tak po prostu nienawidziła. Są osoby, do których mam jakąś awersję, niechęć lub inne tego rodzaju odczucia. Których wolałabym nie widzieć do końca życia. Ale nie jestem zdolna nienawidzić.
Z powodu Krzysia zwykle jest mi przykro, mogę wpaść w cichą lub zimną furię, mogę być wściekła, ale wiem, że nigdy go nie znienawidzę.
Teraz aktualnie czuję się z nim szczęśliwa. Będzie tak zapewne dopóki nie będę chciała zobaczyć się z kimkolwiek zostawiając mu dzieci, lub cokolwiek w ten deseń... Ale aktualnie jestem znów zakochana.
Niektórzy pewnie sądzą, że moje dni codzienne przy kimś takim to gehenna. Mylą się. Czasem jest gorzej, czasem lepiej. Wiadomo- cykliczność rządzi.
Doszłam do wniosku, dość optymistycznego skądinąd, że nasze problemy były gorszą wersją początkowych trudności małżeńskich, przyprawioną odpowiednio zbyt wczesnym pojawianiem się potomków, ogólnie młodym wiekiem stron, masą problemów czystko materialnych i sporym bagażem przykrych, powiedzmy "wytatuowanych"na prawie zawsze przeżyć okresu dziecięcego (także u nas obu, u niego w nieco bardziej skrajnych formach).
Teraz jest cudownie. Śmiejcie się jeśli chcecie, ale jestem dumna, że wytrzymaliśmy. Nie tyle się zmienił, co rozwinął cechy, które wcześniej były jedynie w powijakach. Jest bardziej komunikatywny, docenia moje starania w większym stopniu niż wcześniej i więcej myśli. Dużo przed nim, ale mam nadzieje, że będzie mniej gorszych okresów a więcej lepszych. Ja w końcu też święta nie jestem. Można powiedzieć, że prawdziwa ze mnie wiedźma :)
No i stanowczo poprawił się w łóżku :P A to dlatego, że pozbyłam się częściowo skrępowania, co dla niektórych może być szokiem, bo zapewne nie podejrzewali, że posiadam coś takiego.
piątek, 10 sierpnia 2012
Ech, czemu, no czemu nie mogę mieć kogoś normalnego za męża.
Sytuacja jest taka- mój komputer się zepsuł. Dwa dni wcześniej w kieszeni spodni, które bardzo rzadko ubieram znalazłam 120 złotych, o których zapomniałam. Krzysiek oświadczył, że co najmniej (podkreślam) miesiąc będę musiała czekać, aż dam laptop do naprawy. Tak więc skoro nawet on nie pamiętał o rzeczonej sumie oddałam w tajemnicy swój skarb do naprawy. Wszystko byłoby dobrze, nawet załatwiłam na nieobecność komputera alibi (brat Jesse), gdyby nie to, że to akurat mąż odebrał telefon z powiadomieniem o zakończonej naprawie.
Tak wiec odzyskałam komputer. Tyle, że jak to wiadomo bez kary obejść się nie mogło. Pewnie ktoś mógłby zapytać, czemu nie powiedziałam mu o tych pieniądzach i nie stwierdziłam, że skoro i tak były zapomniane to równie dobrze mogłabym je wziąć na naprawę... No cóż, ten kto go zna, a aktualnie najlepiej to jednak ja wpisuję się na takąż pozycję, wie, że znalazłby ze sto innych ważniejszych wydatków. Zadziałałam więc na zasadzie "Czego nie widzi to go nie boli". Moja kara to brak internetu i groźby, że na wypłatę nie kupi mi kawy. Terroryzować kawą, nieźle, do tego trzeba być co najmniej świrem. Jakby nie było to przecież zwykły napój, który większa cześć ludzkości pija co rano, więc kto by pomyślał, że ja chcę takiego luksusu.
Jesteśmy obecnie pokłóceni o internet. Ja sądzę, że czego bym nie zrobiła to on nie ma prawa plasować się na pozycji kogoś, kto ma prawo mnie karać. Nic nie osiągnie chowaniem modemu (tym razem udało mi się go znaleźć), bo przecież kasy za takie coś nie odzyska. Z resztą czy można tu mówić o kradzieży? W małżeństwie, gdzie jest wspólnota majątkowa? Co najwyżej mógłby być zły o kłamstwo. Co prawda przewinieniami się nie handluje, ale jak ma się 120 złotych na naprawę tak ważnej dla mnie rzeczy (nie dla niego, więc po co się przejmować) do ponad 600, które rozpuścił w Niemczech przy okazji doprawiania mi rogów? Czy tylko ja widzę tę przepaść?
I on śmie mówić, że tylko ja jedna jedyna na całym świecie uważam go za złego męża czy kogoś stosującego przemoc,. tutaj ekonomiczną. A psycholog, moja rodzina, znajomi i nawet jego rodzina to jest nikt?
Dlaczego, do kurwy nędzy nie umiem odejść. O ile gorzej jeszcze może być? Moje wymagania życiowe duże nie są. Internet i kawa, od czasu do czasu przyjaciółka, z którą całkiem normalnego, nie przerwanego lub nie wykradzionego wręcz spotkania nie miałam od kilku miesięcy. Czasem mam wrażenie, że proszę o zbyt dużo.
Sytuacja jest taka- mój komputer się zepsuł. Dwa dni wcześniej w kieszeni spodni, które bardzo rzadko ubieram znalazłam 120 złotych, o których zapomniałam. Krzysiek oświadczył, że co najmniej (podkreślam) miesiąc będę musiała czekać, aż dam laptop do naprawy. Tak więc skoro nawet on nie pamiętał o rzeczonej sumie oddałam w tajemnicy swój skarb do naprawy. Wszystko byłoby dobrze, nawet załatwiłam na nieobecność komputera alibi (brat Jesse), gdyby nie to, że to akurat mąż odebrał telefon z powiadomieniem o zakończonej naprawie.
Tak wiec odzyskałam komputer. Tyle, że jak to wiadomo bez kary obejść się nie mogło. Pewnie ktoś mógłby zapytać, czemu nie powiedziałam mu o tych pieniądzach i nie stwierdziłam, że skoro i tak były zapomniane to równie dobrze mogłabym je wziąć na naprawę... No cóż, ten kto go zna, a aktualnie najlepiej to jednak ja wpisuję się na takąż pozycję, wie, że znalazłby ze sto innych ważniejszych wydatków. Zadziałałam więc na zasadzie "Czego nie widzi to go nie boli". Moja kara to brak internetu i groźby, że na wypłatę nie kupi mi kawy. Terroryzować kawą, nieźle, do tego trzeba być co najmniej świrem. Jakby nie było to przecież zwykły napój, który większa cześć ludzkości pija co rano, więc kto by pomyślał, że ja chcę takiego luksusu.
Jesteśmy obecnie pokłóceni o internet. Ja sądzę, że czego bym nie zrobiła to on nie ma prawa plasować się na pozycji kogoś, kto ma prawo mnie karać. Nic nie osiągnie chowaniem modemu (tym razem udało mi się go znaleźć), bo przecież kasy za takie coś nie odzyska. Z resztą czy można tu mówić o kradzieży? W małżeństwie, gdzie jest wspólnota majątkowa? Co najwyżej mógłby być zły o kłamstwo. Co prawda przewinieniami się nie handluje, ale jak ma się 120 złotych na naprawę tak ważnej dla mnie rzeczy (nie dla niego, więc po co się przejmować) do ponad 600, które rozpuścił w Niemczech przy okazji doprawiania mi rogów? Czy tylko ja widzę tę przepaść?
I on śmie mówić, że tylko ja jedna jedyna na całym świecie uważam go za złego męża czy kogoś stosującego przemoc,. tutaj ekonomiczną. A psycholog, moja rodzina, znajomi i nawet jego rodzina to jest nikt?
Dlaczego, do kurwy nędzy nie umiem odejść. O ile gorzej jeszcze może być? Moje wymagania życiowe duże nie są. Internet i kawa, od czasu do czasu przyjaciółka, z którą całkiem normalnego, nie przerwanego lub nie wykradzionego wręcz spotkania nie miałam od kilku miesięcy. Czasem mam wrażenie, że proszę o zbyt dużo.
wtorek, 17 lipca 2012
Mikro-mini but the best :)
I z doła pomogło mi wyjść coś drobnego pod tytułem "anime is my life". Nie ma to jak maskotki na pulpit i tapety z ulubionych serii. Nie ma to jak twarz postaci, która dała ci wiele przemyśleń i ten dreszcz... podekscytowania graniczący czasem z ciężkim podjaraniem :p Nie ma to jak coś, co daje ci tak wiele radości i chwil przemyśleń za darmo. Dziękuję. Nikomu, ale to zawsze jakieś podziękowania. :) Powyżej postać z jednej z moich ulubionych produkcji anime, xxxHolic, czyli wiedźma Yuuko.
niedziela, 15 lipca 2012
Soczewka
Rozumieć kogoś, coś lub jakieś zjawisko wcale nie znaczy go akceptować. Rozumienie jest bezstronne, daje mi tylko kształt rzeczy, żebym mogła ją sobie wytłumaczyć. Nihiliści wszystko tłumaczą, aż do znużenia. Tak to już jest. Kiedy sobie coś wytłumaczę czuję nad tym władzę, a gdy czuję nad tym władzę nie może mnie to zranić. Szkoda, że tak ciężko wyjaśnić innym moje stanowisko, kiedy czuję to co oni ale myślę o tym z innego kąta widzenia, bo taka jestem. Nie czuję bym musiała się zmienić skoro znoszę rzeczywistość tysiąckrotnie lepiej niż wcześniej. Co mnie nie zabije... A spokój to dobry patent.
Chciałabym przesiedzieć z nią cały dzień zajadając łakocie, pijąc kawę, rozmawiając... Zawsze też się zastanawiałam, czy ma łaskotki, bo nie pamiętam czy miałam okazję to sprawdzić. Tylko czemu kurczaczki musi być taka atrakcyjna? Cholera by wzięła moją zbzikowaną biseksualną naturę! To może ją tylko odstraszyć! Cholera! Ale ciekawe czy jak bym ją połaskotała toby się wkurzyła? Jak wyobrażam sobie jej minę to wyskakuje mi gęsia skórka.
Pan hipokryta, czyli mój mąż, zapytał czy idziemy jutro do kina... Ja mam ochotę go ubić, a on robi podchody. Jezzzz, jak szuka tyglodyty to niech w lustro spojrzy. Gdyby było coś takiego jak aspargeryzm romantyczny to nieźle by pasował.
Chciałabym przesiedzieć z nią cały dzień zajadając łakocie, pijąc kawę, rozmawiając... Zawsze też się zastanawiałam, czy ma łaskotki, bo nie pamiętam czy miałam okazję to sprawdzić. Tylko czemu kurczaczki musi być taka atrakcyjna? Cholera by wzięła moją zbzikowaną biseksualną naturę! To może ją tylko odstraszyć! Cholera! Ale ciekawe czy jak bym ją połaskotała toby się wkurzyła? Jak wyobrażam sobie jej minę to wyskakuje mi gęsia skórka.
Pan hipokryta, czyli mój mąż, zapytał czy idziemy jutro do kina... Ja mam ochotę go ubić, a on robi podchody. Jezzzz, jak szuka tyglodyty to niech w lustro spojrzy. Gdyby było coś takiego jak aspargeryzm romantyczny to nieźle by pasował.
sobota, 14 lipca 2012
Dynamo wsteczne
Nienawidzić, czy kochać?
A świstak siedzi i zawija je w te sreberka...
A może jednocześnie oba? A może zwariować?
A może, a może, a może.
Bylebym mogła ją zachować. Z niej dla Ciebie nigdy nie zrezygnuję.
A świstak siedzi i zawija je w te sreberka...
A może jednocześnie oba? A może zwariować?
A może, a może, a może.
Bylebym mogła ją zachować. Z niej dla Ciebie nigdy nie zrezygnuję.
czwartek, 12 lipca 2012
c.d. Noir
Bo przecież pierwszym, co robi, po powrocie z roboty jest wypytanie mnie dokładnie co takiego zrobiłam. Następnie umniejszanie wysiłku (bo przecież np. pralka sama pierze, zapomina jeszcze o wieszaniu, zbieraniu, układaniu i segregowaniu) i kłótnia o to, że jestem leniem. I sprawdzanie historii internetu, czy przypadkiem przy śniadaniu nie siedziałam za długo przy komputerze. I tak dalej i tak dalej. Nie, już szczęśliwie cię nie kocham. Nikt nie potrafiłby aż tak dobrze jak ty dobić tak intensywnego niegdyś uczucia. Już nawet nie ma znaczenia, że po odejściu i możliwym znalezieniu kogoś innego oddałabym zapewne swoje ciało komuś kto nie jest nim. A to było moje marzenie...
A jutro kiedy łaskawie mnie przytulisz, a ja się nie odsunę, żeby cię nie urazić i żebyś mi nie odebrał tych ochłapów szczęścia w postaci internetu i innych pierdół, kiedy będzie przez chwilę mnie odrzucało, kiedy poczuje strach, dojdzie do mnie twój zapach, który jak lidokaina uśmierzy ból, znów pomyślę, że przesadziłam z reakcją. I znów pomyślę, że cię kocham. A potem znów zabijesz to uczucie, i znów i znów... Tak, moja "miłość" ewoluowała przy tobie w jakąś nędzną odmianę feniksa. Odradza się z popiołów, karmi się twoim zapachem, i umiera. To nawet zabawne, prawda? Buhhahahhahahahhaahhaaaaaa!
A jutro kiedy łaskawie mnie przytulisz, a ja się nie odsunę, żeby cię nie urazić i żebyś mi nie odebrał tych ochłapów szczęścia w postaci internetu i innych pierdół, kiedy będzie przez chwilę mnie odrzucało, kiedy poczuje strach, dojdzie do mnie twój zapach, który jak lidokaina uśmierzy ból, znów pomyślę, że przesadziłam z reakcją. I znów pomyślę, że cię kocham. A potem znów zabijesz to uczucie, i znów i znów... Tak, moja "miłość" ewoluowała przy tobie w jakąś nędzną odmianę feniksa. Odradza się z popiołów, karmi się twoim zapachem, i umiera. To nawet zabawne, prawda? Buhhahahhahahahhaahhaaaaaa!
Noir.
Nęka mnie nieprzyjemna myśl, która działa na ogólnie zły nastrój przeciwnie do balsamu. Czy on blokuje moje umiejętności w pisaniu?
Po co pytam, jak wiem, że tak. Żyję w cholernym stresie. Sprzątam i gotuje ze strachem, czy jak przyjdzie znów będzie marudził, że za mało pracuję, że na nim pasożytuję. Nigdy mu nie wystarcza. Nigdy nie robię dość dużo. Brzuch mnie boli odkąd wstaję na myśl, że znów będzie się krzywił i mścił w każdy możliwy sposób. Na przykład starając się wykorzystać cały transfer z netu, żebym tylko ja nie mogła do niego siadać.
Teraz się mści na zapas, bo w sobotę jadę do Jes. Pół dnia wypytuje kiedy pojadę i kiedy wrócę, i niech nie myślę, że będę mogła wziąć ze sobą komórkę. Myślałby kto, że jadę nie wiadomo co robić, a ja przecież jadę tylko do bliskiej mi osoby.
Odejdę. Dojrzewa to we mnie powoli, ale nieubłaganie.
Szczerze, boję się szukania pracy, pracowania, samotnego macierzyństwa, nienawiści Krzyśka, zamartwiania się o pieniądze, przedszkola i tak dalej. Obecnie najbardziej czekam, kiedy przestanę bać się nowości bardziej niż pozostania z nim. O ile w ogóle tak będzie. Bardzo długo pielęgnowano we mnie poczucie niemocy rozpleniające się na każdy aspekt mojego życia. Nie wiem czy miałabym w sobie chęć by przetrwać. Chciałabym żeby wreszcie spotkało mnie coś miłego, co nie byłoby krótko-mikro-terminowym objadaniem się słodyczami. Kiedy czegoś chcę to mogę przenieść góry, ale zwykle jestem pogrążona w przygnębieniu i apatii. Tak się do tych uczuć przyzwyczaiłam, że nie wiem, czy kiedykolwiek się z tego wyleczę. Czasem nawet oddychać mi się nie chce. Czasem płaczę, ale nie chce mi się produkować łez. Wtedy topię się w tym smolistym bajorze negatywnych uczuć. A kiedy już się utopię nie czuję nic, i jest w tym ulga oparta nie na uczuciu, ale na pamięci o uczuciu. Wtedy łatwo idzie mi sprzątanie, jest uspokajające. Za to ani trochę nie idzie mi tworzenie. To nawet logiczne- brak koloru to biel, a z bieli ciężko wydobyć tęczę. Z czegoś martwego nie może urodzić się życie. To normalne, logiczne, racjonalne. Tak już po prostu jest. Wytłumaczyłam to sobie. Jasno i klarownie. Postawiłam przed swoją twarzą maskę-lustro, odbijające prawdę. A odbiciem prawdy jest kłamstwo. Jakże nisko się stoczyłam, ja, która zawsze była szczera aż do granic? O ile niżej jeszcze mogę się stoczyć?
Po co pytam, jak wiem, że tak. Żyję w cholernym stresie. Sprzątam i gotuje ze strachem, czy jak przyjdzie znów będzie marudził, że za mało pracuję, że na nim pasożytuję. Nigdy mu nie wystarcza. Nigdy nie robię dość dużo. Brzuch mnie boli odkąd wstaję na myśl, że znów będzie się krzywił i mścił w każdy możliwy sposób. Na przykład starając się wykorzystać cały transfer z netu, żebym tylko ja nie mogła do niego siadać.
Teraz się mści na zapas, bo w sobotę jadę do Jes. Pół dnia wypytuje kiedy pojadę i kiedy wrócę, i niech nie myślę, że będę mogła wziąć ze sobą komórkę. Myślałby kto, że jadę nie wiadomo co robić, a ja przecież jadę tylko do bliskiej mi osoby.
Odejdę. Dojrzewa to we mnie powoli, ale nieubłaganie.
Szczerze, boję się szukania pracy, pracowania, samotnego macierzyństwa, nienawiści Krzyśka, zamartwiania się o pieniądze, przedszkola i tak dalej. Obecnie najbardziej czekam, kiedy przestanę bać się nowości bardziej niż pozostania z nim. O ile w ogóle tak będzie. Bardzo długo pielęgnowano we mnie poczucie niemocy rozpleniające się na każdy aspekt mojego życia. Nie wiem czy miałabym w sobie chęć by przetrwać. Chciałabym żeby wreszcie spotkało mnie coś miłego, co nie byłoby krótko-mikro-terminowym objadaniem się słodyczami. Kiedy czegoś chcę to mogę przenieść góry, ale zwykle jestem pogrążona w przygnębieniu i apatii. Tak się do tych uczuć przyzwyczaiłam, że nie wiem, czy kiedykolwiek się z tego wyleczę. Czasem nawet oddychać mi się nie chce. Czasem płaczę, ale nie chce mi się produkować łez. Wtedy topię się w tym smolistym bajorze negatywnych uczuć. A kiedy już się utopię nie czuję nic, i jest w tym ulga oparta nie na uczuciu, ale na pamięci o uczuciu. Wtedy łatwo idzie mi sprzątanie, jest uspokajające. Za to ani trochę nie idzie mi tworzenie. To nawet logiczne- brak koloru to biel, a z bieli ciężko wydobyć tęczę. Z czegoś martwego nie może urodzić się życie. To normalne, logiczne, racjonalne. Tak już po prostu jest. Wytłumaczyłam to sobie. Jasno i klarownie. Postawiłam przed swoją twarzą maskę-lustro, odbijające prawdę. A odbiciem prawdy jest kłamstwo. Jakże nisko się stoczyłam, ja, która zawsze była szczera aż do granic? O ile niżej jeszcze mogę się stoczyć?
sobota, 7 lipca 2012
Pisanie książki to ciężka praca... Czasem tracę motywację i nadzieję, że dam radę ją wydać, choć to moje największe życiowe marzenie. Ważniejsze niż uwolnienie się od męża... Ważniejsze od wielu rzeczy, jako że wpasuje się w spojrzenie Horacego na śmierć... Choć troszkę, żeby inni poznali mnie choć troszkę.
czwartek, 5 lipca 2012
Z gęby w gębę... Napad form.
Tęsknię za ciepłem. Nie mogę z tym walczyć tylko dlatego, że nie cierpię ludzko- schematycznych zachowań jako nudnych i nieoryginalnych, a przede wszystko słabych. To z mojej strony idiotyczne. Ale jest też idiotycznym przypominanie sobie tego wtedy, gdy nie mogę tej potrzeby zaspokoić.
Więc oto moja porcja schematycznego mędzenia na dziś;
To boli, że nie dostałam z powrotem od niego choć połowy moich starań, choć powinnam po sprawiedliwości dostać jak nie tyle samo, to więcej z racji "miłości". Boli. Boli. Boli. Zimno mi. Nie chce być samotna. Boli. I to chyba dobrze- znaczy, że jestem człowiekiem. Ale nic nie zmienia. Czy kiedyś w moim życiu zyskam trochę szczęścia? Z deszczu pod rynnę, z rynny do szamba... Miło by było oczyścić się ciepłem. Dlaczego nie byłam na tyle silną, by znosić to, nie robiąc z siebie cynicznej suki?
Więc oto moja porcja schematycznego mędzenia na dziś;
To boli, że nie dostałam z powrotem od niego choć połowy moich starań, choć powinnam po sprawiedliwości dostać jak nie tyle samo, to więcej z racji "miłości". Boli. Boli. Boli. Zimno mi. Nie chce być samotna. Boli. I to chyba dobrze- znaczy, że jestem człowiekiem. Ale nic nie zmienia. Czy kiedyś w moim życiu zyskam trochę szczęścia? Z deszczu pod rynnę, z rynny do szamba... Miło by było oczyścić się ciepłem. Dlaczego nie byłam na tyle silną, by znosić to, nie robiąc z siebie cynicznej suki?
wtorek, 3 lipca 2012
Yume (jap. marzenie)
Nie ma źle. Z czasem człowiek jednak mądrzeje. A może staje się mniej głupi? Nie... to byłaby przesada XD
Mam nadzieje, że dam radę ułożyć swoje życie nieco lepiej, niż jest. Tylko nie wiem, czy ból normalny przy takowych zmianach, będzie dla mnie do wytrzymania. Co innego mieć umiejętność znoszenia pewnego specyficznego rodzaju bólu osoby, na której skupia się przemoc jako taka, niż stanięcie twarzą w twarz na niepewnym gruncie pozornie temu samemu... Czuję, że nie potrafiłabym dać rady. Nie teraz. Za długo wikłałam się we własne, stworzone przez siebie schematy, pomagające mi wytrzymać, bym teraz od tak z nich wyszła.
Mam nadzieje, że dam radę ułożyć swoje życie nieco lepiej, niż jest. Tylko nie wiem, czy ból normalny przy takowych zmianach, będzie dla mnie do wytrzymania. Co innego mieć umiejętność znoszenia pewnego specyficznego rodzaju bólu osoby, na której skupia się przemoc jako taka, niż stanięcie twarzą w twarz na niepewnym gruncie pozornie temu samemu... Czuję, że nie potrafiłabym dać rady. Nie teraz. Za długo wikłałam się we własne, stworzone przez siebie schematy, pomagające mi wytrzymać, bym teraz od tak z nich wyszła.
sobota, 30 czerwca 2012
Pusta, jak kartonik po wyjedzonym jogurcie.
Ok przyznaję się wreszcie światu- jestem nieszczęśliwa. Nie malkontencko, tylko zwyczajnie. I co z tego? Czy to coś zmienia? Wszystko jest takie samo- tylko punkt widzenia jest inny. Czy to ważne, że udaję, i że kłamię, koloryzując swoje życie, tłumacząc sobie i wszystkim, racjonalnie oczywiście, dlaczego jestem szczęśliwa? W końcu jestem w tym tak dobra, że czasem sama w to wierzę- wyczekuję tych chwil czasem z wytęsknieniem, choć zapewne hurtowo wbijają moje szare komórki. Wybijają wszystko co ma predyspozycje do zrobienia ze mnie interesującej artystki.
I tak, w osiemdziesięciu procentach to przez Krzyśka. Mam go skazać? Pokazać, wskazując- "jesteś winny!"? A kimże ja jestem, żeby tak robić? Schematyczną skrzywdzoną żoną? Nowym wcieleniem mamy? Kretynką, która sądzi, że to coś w nim zmieni? Więc nie wińcie mnie za ciszę. Burza szaleje we mnie, to wystarczy, i wywiewa wszystkie słowa na zbity pysk. I tak, nazwijcie mnie żałosną męczennicą. To nadal nic nie zmieni. To nadal nie będzie miało znaczenia. Bo o to chodzi w tym świecie- nic nie ma znaczenia. Pod tym względem zawsze będę cholernie nieoryginalna. Taki to jest problem z cynistycznymi nihilistami- albo nimi są, albo nimi nie są. Nie można ich uleczyć. I wiecie co? To nawet proste być sobą- rzekłabym- najprostsze. I nawet w nihilizmie jest ukojenie. I jest motywacja. I jest wszystko. Tylko nie ma wiele człowieczeństwa, więc proszę państwa o wybaczenie- muszę iść sobie zakupić kilka snów i wartości i marzeń na targu staroci. Jeśli będę miała szczęście nie zapłacę wiele za bycie dobrym człowiekiem. Więcej zapłacę za pozostanie dobrą mamą.
A najwięcej za pozostanie pionkiem, wymiennie z: rzeczą, kłopotem, zmorą, marudą, przemądrzalcem, szmatą, nigdy; pięknem, kreatywnością, chęciami, wolnością, pozytywnym zakręceniem. Najwięcej za bycie jego żoną. Najwięcej za bycie żoną kogoś, kto mnie nie pojmuje, kto nienawidzi, bo nie rozumie.
I groteskowo kocham tę sytuację. Jest in-te-re-su-ją-ca.
Wygięta, jak kartonik po wyjedzonym jogurcie, ładnie wyrzuconym do kubła na śmieci. Skrzywiona. Dziwna. Ekscentryczna. Emo. Do nienawidzenia. A wszystko to w kategorii- po ciemnej stronie słońca. I jasnej stronie księżyca. A nie mówiłam? Wszystko zależy od tego jak leży- nie nie, przejęzyczenie. Zależy od punktu widzenia.
Mykam spać. Dobranoc karaluchy- dziś jednemu pomogłam. Leżał w przedpokoju na grzbiecie i szalenie się męczył wywijając nóżkami. Pomogłam mu się obrócić. I najlepsze- normalnie gdybym go zobaczyła biegającego po moim domu, zgniotłabym go kapciem. Ale teraz, mimo obrzydzenia robalami, puściłam go. Dlaczego?
I tak, w osiemdziesięciu procentach to przez Krzyśka. Mam go skazać? Pokazać, wskazując- "jesteś winny!"? A kimże ja jestem, żeby tak robić? Schematyczną skrzywdzoną żoną? Nowym wcieleniem mamy? Kretynką, która sądzi, że to coś w nim zmieni? Więc nie wińcie mnie za ciszę. Burza szaleje we mnie, to wystarczy, i wywiewa wszystkie słowa na zbity pysk. I tak, nazwijcie mnie żałosną męczennicą. To nadal nic nie zmieni. To nadal nie będzie miało znaczenia. Bo o to chodzi w tym świecie- nic nie ma znaczenia. Pod tym względem zawsze będę cholernie nieoryginalna. Taki to jest problem z cynistycznymi nihilistami- albo nimi są, albo nimi nie są. Nie można ich uleczyć. I wiecie co? To nawet proste być sobą- rzekłabym- najprostsze. I nawet w nihilizmie jest ukojenie. I jest motywacja. I jest wszystko. Tylko nie ma wiele człowieczeństwa, więc proszę państwa o wybaczenie- muszę iść sobie zakupić kilka snów i wartości i marzeń na targu staroci. Jeśli będę miała szczęście nie zapłacę wiele za bycie dobrym człowiekiem. Więcej zapłacę za pozostanie dobrą mamą.
A najwięcej za pozostanie pionkiem, wymiennie z: rzeczą, kłopotem, zmorą, marudą, przemądrzalcem, szmatą, nigdy; pięknem, kreatywnością, chęciami, wolnością, pozytywnym zakręceniem. Najwięcej za bycie jego żoną. Najwięcej za bycie żoną kogoś, kto mnie nie pojmuje, kto nienawidzi, bo nie rozumie.
I groteskowo kocham tę sytuację. Jest in-te-re-su-ją-ca.
Wygięta, jak kartonik po wyjedzonym jogurcie, ładnie wyrzuconym do kubła na śmieci. Skrzywiona. Dziwna. Ekscentryczna. Emo. Do nienawidzenia. A wszystko to w kategorii- po ciemnej stronie słońca. I jasnej stronie księżyca. A nie mówiłam? Wszystko zależy od tego jak leży- nie nie, przejęzyczenie. Zależy od punktu widzenia.
Mykam spać. Dobranoc karaluchy- dziś jednemu pomogłam. Leżał w przedpokoju na grzbiecie i szalenie się męczył wywijając nóżkami. Pomogłam mu się obrócić. I najlepsze- normalnie gdybym go zobaczyła biegającego po moim domu, zgniotłabym go kapciem. Ale teraz, mimo obrzydzenia robalami, puściłam go. Dlaczego?
piątek, 8 czerwca 2012
Nowa.
Nie ma słów dzięki którym potrafię wyrazić jak bardzo cieszę się, że zgłosiłam się do ośrodka. Powodów jest tak wiele, że nie potrafię ich wyrazić. Nie będę żałowała tylko dlatego, że ci to skomplikowało życie, więc proszę, nie bądź hipokrytą, bo zasłużyłeś na to. Bądź wdzięczny, że taka osoba jak ja (per nihilist) odkryła w sobie troskę do swojego kata. Pamiętaj, mogę odejść. Większość kobiet właśnie tak by postąpiła. I kto powiedział, że egoiści mało robią dla innych? To wręcz chwilami przeciwnie proporcjonalne do niby altruistycznej postawy. Cóż to za ulga, że mogę zrzucić z siebie całe to poczucie winy... Co najzabawniejsze nie pozostałam z tobą dla pieniędzy, bo mi nota bene mało potrzebne, więc nie dopatruj się ukrytych motywów, bo w sumie jest ich niewiele i nie odgrywają roli decydującej. Kocham cię miłością bez miłości. Tylko ty mogłeś tak namieszać, bym jakkolwiek potrafiła pokochać. Jestem wdzięczna. No i wreszcie- ty także musisz się trochę postarać. Musisz dostrzec jaką niezwykłą kobietę pojąłeś za żonę [czy ja to serio przed chwilą napisałam? brr :-)].
poniedziałek, 4 czerwca 2012
Stara bieda.
Wszystko wraca do stanu nudy i apatii. Nie chce mi się sprzątać, całe dnie oglądam anime, bo bardzo mi tego brakowało i nawet napisałam wiersz... Ale w książce nic nie zmieniłam, nic nie napisałam. Straciłam motywację po tym, że na portalu z literaturą nic na nic o niej nie piszą. Straciłam motywację bo jestem tylko Pauliną- trochę świrniętą i skomplikowaną, nieporadną i niepewną w stosunku do ludzi. Albo raczej- nie potrafię zawalczyć o swoje. Bo wtedy zaczyna się odzywać moje niskie poczucie własnej wartości i myślę, że cokolwiek co robię nie jest innym de facto potrzebne. Bo nie jest.
No i mam wyrzuty sumienia, że nie bawię się z dziećmi i nigdzie sama prawie z nimi nie wychodzę... Taka Jess bardziej by się starała- a ja? Na prawdę nie nadaję się na matkę. Staram się i kocham swoje dzieci, ale osoba z moim podejściem do życia- malkontencka, nihilistyczna, cyniczna, leniwa i bardzo cicha (tak, to może zaskoczenie, ale często w domu prawie cały dzień nic nie mówię, jak mnie ktoś nie zagada)- nie powinna wychowywać dzieci. Zwykle dni wyglądają tak, że dzieci bawią się same- przy komputerach, telewizorze, albo ze sobą nawzajem. Ja rzadko robię więcej niż rzeczy konieczne. I nie będę się usprawiedliwiała- bo wiem, że nic nie byłoby tu dość dobrym powodem takiego zachowania. Powinnam być lepsza, ale nie ma we mnie żadnej chęci, motywacji, paliwa. Wiem, co powinnam zmienić, ale tylko teoretycznie- tak na prawdę nawet nie chcę się zmienić. Tak mi wygodnie, przyzwyczaiłam się. Zaszyłam się we własnym świecie- internetu, czytania, pisania i anime. Nawet z dziećmi do lekarzy nie potrafię jechać. Nic. Och żałosny ty mój żywocie, och nieistniejący boże- widzisz to i nie grzmisz. Czasem serio czuję się jak śmieć. Może nim jestem? Nikt nigdy prosto w oczy mi nie powiedział, ze nie jestem zerem. Chciałabym mieć w głowie taką scenę, żebym jak wampir mogła z niej spijać siły...
No i mam wyrzuty sumienia, że nie bawię się z dziećmi i nigdzie sama prawie z nimi nie wychodzę... Taka Jess bardziej by się starała- a ja? Na prawdę nie nadaję się na matkę. Staram się i kocham swoje dzieci, ale osoba z moim podejściem do życia- malkontencka, nihilistyczna, cyniczna, leniwa i bardzo cicha (tak, to może zaskoczenie, ale często w domu prawie cały dzień nic nie mówię, jak mnie ktoś nie zagada)- nie powinna wychowywać dzieci. Zwykle dni wyglądają tak, że dzieci bawią się same- przy komputerach, telewizorze, albo ze sobą nawzajem. Ja rzadko robię więcej niż rzeczy konieczne. I nie będę się usprawiedliwiała- bo wiem, że nic nie byłoby tu dość dobrym powodem takiego zachowania. Powinnam być lepsza, ale nie ma we mnie żadnej chęci, motywacji, paliwa. Wiem, co powinnam zmienić, ale tylko teoretycznie- tak na prawdę nawet nie chcę się zmienić. Tak mi wygodnie, przyzwyczaiłam się. Zaszyłam się we własnym świecie- internetu, czytania, pisania i anime. Nawet z dziećmi do lekarzy nie potrafię jechać. Nic. Och żałosny ty mój żywocie, och nieistniejący boże- widzisz to i nie grzmisz. Czasem serio czuję się jak śmieć. Może nim jestem? Nikt nigdy prosto w oczy mi nie powiedział, ze nie jestem zerem. Chciałabym mieć w głowie taką scenę, żebym jak wampir mogła z niej spijać siły...
czwartek, 31 maja 2012
Yatto (jap. wreszcie)
Po maturach. Nie było tak źle. Przynajmniej udowodniłam samej sobie, że byłam zdolna przez nie przebrnąć sama. Bo normalnie osoby, które zaocznie chcą zdać maturę wywalają kupę kasy na kursy- ja dałam radę sama. Przy dzieciach, sprzątaniu i problemach z mężem.
Zgłosiłam przemoc w rodzinie do odpowiedniego ośrodka. Dałam radę, ale nie wiem, czy umiałabym jeszcze raz przez to przejść. Na Krzyśka podziałało to jak silny kopniak. Przyśpieszony kurs dorastania, który ja przeszłam już przy pierwszej ciąży. Mam przez niego mętlik w głowie- szczególnie dlatego, że nadal zachowuje się jakby chciał mnie zachować tylko dla siebie, jako swoją własność, nie partnerkę. Denerwuje mnie jego wysoki poziom libido- chciałby co chwilę to ze mną robić, kiedy ja najpierw chciałabym by wszytko się unormowało, bo robienie tego w takiej sytuacji jak teraz jest dla mnie bolesne i zakrawa na hipokryzję. Ale udaję, że chcę, bo nie mogę inaczej, bo zaraz dopadają mnie wyrzuty sumienia, że nawet do tego się nie nadaję, że tyle złego mu zrobiłam, a nie chcę mu się oddawać. Książkowy przykład manipulacji w takich sprawach- wzbudzanie poczucia winy. Dajcie mi ludzie spokój- po co mi ta cholerna inteligencja i wiedza w takich sprawach, skoro na niego to nie działa. Czuję się nieco rozdarta wewnętrznie, ale staram się utrzymać na powierzchni.
Jeśli na prawdę nie postara się o zmianę swojego nastawienia, to wiem, że dam radę mu się przeciwstawić. Udowodniłam to sobie zgłoszeniem się do ośrodka. Musze do niego jakoś przemówić, bo aż rzygać mi się chce przez jego niedojrzały sposób załatwiania spraw. Po dziurki w nosie go mam. Jego nagabywania, że nie powinnam mieć przyjaciół- znaczy, oczywiście posiadać ich mogę, jak najbardziej, on mi w żaden sposób nie zabrania. Pierd*&^%% o szopenie. Mogę? To dlaczego ciężko mu uszczęśliwić mnie dając mi spędzić dzień z Jesse. Potrzebuje jej i rozmów z nią. Uszczęśliwia mnie. Ale on wtedy jest pokrzywdzony bo musi sam siedzieć w domu- zabić bym go mogła. Tyle razy mnie olewał, ignorował i miał kompletnie gdzieś, a teraz wielce cały czas by ze mną spędzał- to kur(*&^ mógłby się bardziej postarać i nie sprowadzać wspólnie spędzanych chwil jedynie do erotycznych lub spędzonych przy Herosach. Co z tego, że to fajna gra, skoro po całym dniu wszystko może się zbrzydnąć. Tak ciężko użyć mu szarych komórek? Nie jest głupi, mógłby zgodzić się lub choć spróbować tego wszystkiego co mu proponuje. Np, stepmania, filmy, wspólne pisanie, anime, origami lub cokolwiek w tym stylu. Cokolwiek, tylko niech nie mam tego uczucia, że to znów tylko chwilowe. Dlaczego nie możesz mieć Krzysiu choć troszkę więcej wyobraźni, lub umiejętności czytania między wierszami...
Do tego zabronił mi kontaktowania się ze znajomymi przez gg. Rani mnie tym. Chcę zdobyć wreszcie przyjaciół. I nawet jeśli takich znalazłam (uśmiech do kinglanda, ah gomen patryka) to nie mogę rozwijać tych więzi. Ale jeśli chce z nim o tym porozmawiać poważnie, to zaraz się obraża i mówi coś w stylu- "Jak tak bardzo chcesz się rozwieść to droga wolna.".
Niech mu będzie. Jak nie uda mi się z nim pogadać normalnie, na poziomie wyższym niż jego zwyczajowe zachowanie, to na prawdę go rozsmaruję po ścianie. Bo dojrzałość nie oznacza, że nie można się na kogoś wkurzać. Można. Ale białej gorączki dostaje wtedy, kiedy moje starania odbijają się od niego jak groch od ściany. Skoro zadecydował się ze mną być, to niech będzie tej decyzji oddany. Bo mnie już aż tak nie zależy. Gdyby nie on już teraz mieszkałabym sama z dziećmi w domu samotnej matki- i byłoby mi lepiej.
To nadal boli... Tak strasznie boli... Nie sądziłam, że w moim wnętrzu zachowało się jeszcze jakieś paliwo dla bólu, albo to ten ból przeszedł metamorfozę i potrafi płonąć mimo wszystko?
Byleby nadal utrzymać się na powierzchni i robić to w swój sposób, nie zatracając indywidualności. Będę nadal walczyła.
Zgłosiłam przemoc w rodzinie do odpowiedniego ośrodka. Dałam radę, ale nie wiem, czy umiałabym jeszcze raz przez to przejść. Na Krzyśka podziałało to jak silny kopniak. Przyśpieszony kurs dorastania, który ja przeszłam już przy pierwszej ciąży. Mam przez niego mętlik w głowie- szczególnie dlatego, że nadal zachowuje się jakby chciał mnie zachować tylko dla siebie, jako swoją własność, nie partnerkę. Denerwuje mnie jego wysoki poziom libido- chciałby co chwilę to ze mną robić, kiedy ja najpierw chciałabym by wszytko się unormowało, bo robienie tego w takiej sytuacji jak teraz jest dla mnie bolesne i zakrawa na hipokryzję. Ale udaję, że chcę, bo nie mogę inaczej, bo zaraz dopadają mnie wyrzuty sumienia, że nawet do tego się nie nadaję, że tyle złego mu zrobiłam, a nie chcę mu się oddawać. Książkowy przykład manipulacji w takich sprawach- wzbudzanie poczucia winy. Dajcie mi ludzie spokój- po co mi ta cholerna inteligencja i wiedza w takich sprawach, skoro na niego to nie działa. Czuję się nieco rozdarta wewnętrznie, ale staram się utrzymać na powierzchni.
Jeśli na prawdę nie postara się o zmianę swojego nastawienia, to wiem, że dam radę mu się przeciwstawić. Udowodniłam to sobie zgłoszeniem się do ośrodka. Musze do niego jakoś przemówić, bo aż rzygać mi się chce przez jego niedojrzały sposób załatwiania spraw. Po dziurki w nosie go mam. Jego nagabywania, że nie powinnam mieć przyjaciół- znaczy, oczywiście posiadać ich mogę, jak najbardziej, on mi w żaden sposób nie zabrania. Pierd*&^%% o szopenie. Mogę? To dlaczego ciężko mu uszczęśliwić mnie dając mi spędzić dzień z Jesse. Potrzebuje jej i rozmów z nią. Uszczęśliwia mnie. Ale on wtedy jest pokrzywdzony bo musi sam siedzieć w domu- zabić bym go mogła. Tyle razy mnie olewał, ignorował i miał kompletnie gdzieś, a teraz wielce cały czas by ze mną spędzał- to kur(*&^ mógłby się bardziej postarać i nie sprowadzać wspólnie spędzanych chwil jedynie do erotycznych lub spędzonych przy Herosach. Co z tego, że to fajna gra, skoro po całym dniu wszystko może się zbrzydnąć. Tak ciężko użyć mu szarych komórek? Nie jest głupi, mógłby zgodzić się lub choć spróbować tego wszystkiego co mu proponuje. Np, stepmania, filmy, wspólne pisanie, anime, origami lub cokolwiek w tym stylu. Cokolwiek, tylko niech nie mam tego uczucia, że to znów tylko chwilowe. Dlaczego nie możesz mieć Krzysiu choć troszkę więcej wyobraźni, lub umiejętności czytania między wierszami...
Do tego zabronił mi kontaktowania się ze znajomymi przez gg. Rani mnie tym. Chcę zdobyć wreszcie przyjaciół. I nawet jeśli takich znalazłam (uśmiech do kinglanda, ah gomen patryka) to nie mogę rozwijać tych więzi. Ale jeśli chce z nim o tym porozmawiać poważnie, to zaraz się obraża i mówi coś w stylu- "Jak tak bardzo chcesz się rozwieść to droga wolna.".
Niech mu będzie. Jak nie uda mi się z nim pogadać normalnie, na poziomie wyższym niż jego zwyczajowe zachowanie, to na prawdę go rozsmaruję po ścianie. Bo dojrzałość nie oznacza, że nie można się na kogoś wkurzać. Można. Ale białej gorączki dostaje wtedy, kiedy moje starania odbijają się od niego jak groch od ściany. Skoro zadecydował się ze mną być, to niech będzie tej decyzji oddany. Bo mnie już aż tak nie zależy. Gdyby nie on już teraz mieszkałabym sama z dziećmi w domu samotnej matki- i byłoby mi lepiej.
To nadal boli... Tak strasznie boli... Nie sądziłam, że w moim wnętrzu zachowało się jeszcze jakieś paliwo dla bólu, albo to ten ból przeszedł metamorfozę i potrafi płonąć mimo wszystko?
Byleby nadal utrzymać się na powierzchni i robić to w swój sposób, nie zatracając indywidualności. Będę nadal walczyła.
niedziela, 15 kwietnia 2012
Powinnam się więcej uczyć, ale zamiast tego co chwilę jakaś nowa książka wpada mi w ręce, z którą oczywiście nie mogłabym w żadnym wypadku poczekać...
Postanowiłam nie rozpisywać się tak dobitnie długo, w końcu góra dwie osoby tu zaglądają. Nie będę się wykrwawiała kodem bitowym, jakby mi przecięli tętnice. Po co mi to? Tracę czas.
Postanowiłam nie rozpisywać się tak dobitnie długo, w końcu góra dwie osoby tu zaglądają. Nie będę się wykrwawiała kodem bitowym, jakby mi przecięli tętnice. Po co mi to? Tracę czas.
czwartek, 29 marca 2012
Zostałam teraz zdołowana z najmniej spodziewanego źródła... Nie spodziewałam się, że Jes coś wpiszę na blog, skoro zakopała się po uszy w nauce, ale się ucieszyłam. Zawsze się cieszę jak coś napisze. Ale tym razem... Poczułam się źle. Pisała, że trzeba zająć się pracą nad sobą i dążeniem do własnych celów jeśli chce się je osiągnąć. I wyobraziłam sobie, że osiągnęłam swoje, i że siedzę u niej w pokoju rozmawiając i będąc nieco obrażoną. Obrażoną... Nie wiem czemu. A później pomyślałam, że wiem. I pomyślałam, że jej o tym mówię. Bo poczułam się jak zbesztane dziecko, choć ten post nie był bezpośrednio do mnie kierowany, to czułam jakby tak było. Ciekawe czy takie osoby jak ja zasługują na pogardę? (nie żebym odniosła takie wrażenie, tylko tak sobie się zastanowiłam). Poczułam się źle, bo jak już wiele razy wspominałam, zaprzepaściłam wszystko, co było możliwe do zaprzepaszczenia. I choć staram się budować coś na zgliszczach, to przyznaję, że szansę bym wyrwała się z tak mało wartościowej egzystencji są wątłe. Bo siły które powinnam poświęcić na naukę czy spełnianie marzeń muszę poświęcać na sprzątanie, gotowanie, dzieci i kogoś kto już samym byciem mnie męczy. Nie lubię się czuć tak jak teraz. Bo zawsze wmawiam sobie, że przyzwyczaiłam się do takiego życia, że jestem z moim mężem bo tak jest wygodniej. Nie jest, jest fatalnie. Każdy o tym wie. Tyle, że jak zaczynam o tym myśleć, to znów i znów piętrzą się pomysły na uwolnienie, których nie jestem w stanie osiągnąć. Nienawidzę czuć tej niemocy. Tego cholernego więzienia. Tej beznadziei. Co z tego, że psychicznie na tyle długo walczyłam, że już jestem w stanie sama ze sobą wytrzymać i wstać po najgorszym ciosie od losu, po kolejnych jego przykrych słowach, że jestem leniwym pasożytem. Co z tego, że próbuję nie zatracić resztek inteligencji i własnych inwencji pisząc, skoro moja książką i tak nie spełnia moich wymagań. Skoro od startu mojego życia byłam na przegranej pozycji to czemu tak bardzo boli, że mam zerowe szanse na wygraną? Żałosne. Gardzę tym, jak to znów mędzę nad niesprawiedliwością. Bo przecież zawsze jest druga strona medalu. Wcale nie było tak źle. Powinnam się tak łatwo wyrwać. To takie wrażenie odśrodkowego wyczerpania, kiedy pokonało się najgorszego wroga, ale nie ma się siły nawet na zerwanie pajęczyny. Takie zmęczenie. Nie wspominając o starym jak świat powodzie mojego smutku, czyli samotności.
Wracając, wyobrażałam sobie (sama nie wiem, jak często to robię), że siedzę u Jes i mówię o tym, jak zadziałał na mnie ten jej jeden mały wpis. I pomyślałam, czy nakrzyczałaby na mnie? Czy pocieszyła by mnie? Czy uważała za żałosną, ale taktownie nic nie mówiła? Ciekawe ile razy pomyślała, że jestem żałosna? A może starałaby się dodać mi power-up mówiąc, że nie jestem taka zła? Sądzę jednak, że pewnie by mnie pocieszyła. Może nawet nie dlatego, że na prawdę chciałaby to zrobić, uważając, że na to zasługuję. Raczej dlatego, że wie świadomie lub nie, że jedno jej słowo może mnie albo pogrążyć, albo dowartościować. Czemu akurat jej, zapytacie? Pierwszy raz to powiem- bo to jedyna osoba, która nigdy nie chciała mnie w żaden sposób zranić. Która zawsze mnie szanowała. Nigdy nie poniżyła. Taka powinna być najlepsza przyjaciółka. A ja cenię to bardziej, bo akuratnie nie tyle jestem sama, co jestem otoczona osobami, które notorycznie mnie mieszają z błotem, lub nie pokładają większej nadziei, że coś jeszcze osiągnę. Pewnie Jes wiele razy na moją wylewność i różne role którymi ją nazywałam (np, łącznika z normalnością) zaczynała czuć zbyt dużą presję lub zniechęcenie. Czułam wręcz jak promieniuje z niej jakieś takie stłamszenie, bo wiedziała, że nie byłaby w stanie poświęcić aż tak wiele uwagi i sił, ile mogłabym oczekiwać. Zapominałam jej wtedy mówić tylko jedno- że ona praktycznie nic nie musi robić, tylko być. To dla mnie wystarczy. W końcu widujemy się w ciągu roku czasem nawet nie dziesięć razy. (policzcie- raz na dwa lub półtora miesiąca się spotykamy- oszacować roczny wynik to nic trudnego). To dla mnie dziwne uczucie- myślę o niej średnio raz dziennie. Jak czuję się samotna to wyobrażam sobie, że rozmawiamy. I wiem, że u niej tak nie jest. Na pewno nie w takim stopniu. To normalne. Nasze życia zbyt się od siebie różnią. Ona ma za dużo na głowie, jak też, ale w takim sensie, że za dużo na głowie, ale nie w niej. Bo przy sprzątaniu myśli są wolne. Więc skończyło się na tym, że znów i znów to ja myślę i myślę i topię się w tych myślach, kiedy ona nie jest tego nawet świadoma, bo będąc zawaloną nauką, może mignie jej w głowie moja postać raz na tydzień, lub dwa.
Ciekawe, czy cokolwiek godnego uwagi wycisnę ze swojego życia. Aż boję się marzyć, bo pewnie nie. I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu byłam niepoprawną optymistką.
Ależ się rozpisałam... Nostalgia wylatuje spod moich palców jak niekończące się litanie... O tego też nienawidzę. Bo uczucia już na codzień tak głęboko zakopuję, żeby nie wpaść w chandrę, że prawie o nich zapominam. Jakże by było wygodnie, żeby nie wypływały ze mnie w takich momentach jak teraz, bo dla postronnego obserwatora muszę się malować przez to jeszcze nędzniej...
Boję się matury!!! Mam stresa. I jeszcze za dużo miejsca na inne myśli. Mimo, że się uczę. Czy moja głowa mogłaby czasem przejść w stan spoczynku? Pewnie nie, w końcu wtedy byłoby nudno...
Wracając, wyobrażałam sobie (sama nie wiem, jak często to robię), że siedzę u Jes i mówię o tym, jak zadziałał na mnie ten jej jeden mały wpis. I pomyślałam, czy nakrzyczałaby na mnie? Czy pocieszyła by mnie? Czy uważała za żałosną, ale taktownie nic nie mówiła? Ciekawe ile razy pomyślała, że jestem żałosna? A może starałaby się dodać mi power-up mówiąc, że nie jestem taka zła? Sądzę jednak, że pewnie by mnie pocieszyła. Może nawet nie dlatego, że na prawdę chciałaby to zrobić, uważając, że na to zasługuję. Raczej dlatego, że wie świadomie lub nie, że jedno jej słowo może mnie albo pogrążyć, albo dowartościować. Czemu akurat jej, zapytacie? Pierwszy raz to powiem- bo to jedyna osoba, która nigdy nie chciała mnie w żaden sposób zranić. Która zawsze mnie szanowała. Nigdy nie poniżyła. Taka powinna być najlepsza przyjaciółka. A ja cenię to bardziej, bo akuratnie nie tyle jestem sama, co jestem otoczona osobami, które notorycznie mnie mieszają z błotem, lub nie pokładają większej nadziei, że coś jeszcze osiągnę. Pewnie Jes wiele razy na moją wylewność i różne role którymi ją nazywałam (np, łącznika z normalnością) zaczynała czuć zbyt dużą presję lub zniechęcenie. Czułam wręcz jak promieniuje z niej jakieś takie stłamszenie, bo wiedziała, że nie byłaby w stanie poświęcić aż tak wiele uwagi i sił, ile mogłabym oczekiwać. Zapominałam jej wtedy mówić tylko jedno- że ona praktycznie nic nie musi robić, tylko być. To dla mnie wystarczy. W końcu widujemy się w ciągu roku czasem nawet nie dziesięć razy. (policzcie- raz na dwa lub półtora miesiąca się spotykamy- oszacować roczny wynik to nic trudnego). To dla mnie dziwne uczucie- myślę o niej średnio raz dziennie. Jak czuję się samotna to wyobrażam sobie, że rozmawiamy. I wiem, że u niej tak nie jest. Na pewno nie w takim stopniu. To normalne. Nasze życia zbyt się od siebie różnią. Ona ma za dużo na głowie, jak też, ale w takim sensie, że za dużo na głowie, ale nie w niej. Bo przy sprzątaniu myśli są wolne. Więc skończyło się na tym, że znów i znów to ja myślę i myślę i topię się w tych myślach, kiedy ona nie jest tego nawet świadoma, bo będąc zawaloną nauką, może mignie jej w głowie moja postać raz na tydzień, lub dwa.
Ciekawe, czy cokolwiek godnego uwagi wycisnę ze swojego życia. Aż boję się marzyć, bo pewnie nie. I pomyśleć, że jeszcze kilka lat temu byłam niepoprawną optymistką.
Ależ się rozpisałam... Nostalgia wylatuje spod moich palców jak niekończące się litanie... O tego też nienawidzę. Bo uczucia już na codzień tak głęboko zakopuję, żeby nie wpaść w chandrę, że prawie o nich zapominam. Jakże by było wygodnie, żeby nie wypływały ze mnie w takich momentach jak teraz, bo dla postronnego obserwatora muszę się malować przez to jeszcze nędzniej...
Boję się matury!!! Mam stresa. I jeszcze za dużo miejsca na inne myśli. Mimo, że się uczę. Czy moja głowa mogłaby czasem przejść w stan spoczynku? Pewnie nie, w końcu wtedy byłoby nudno...
czwartek, 22 marca 2012
Jesse :p
"Ja po prostu chciałabym być szczęśliwa, ale nie wiem jak to się robi."
Znalazłam dziś na blogu Jes takie zdanie. Znalazłam i bum! Bum bo to taka prosta myśl, ale też od dawna nią żyję. Doszłam do wniosku, że są na tej planecie ludzie, którzy tak po prostu mają w sobie usterkę, która nie pozwala im oddawać uśmiechu dla świata, nawet jeśli ten świat szczerzy się do ciebie jak wariat. A może to choroba? Oczywiście nie można pragnąć czegoś dla nas niepojętego (znaczy, w skrócie- Pan X nie zechce rzeczy Y, jeśli w ogóle nie wie o istnieniu takowej) tak więc nasuwa się konkluzja- teraz wyobrażamy sobie siebie, który wyobraża sobie siebie szczęśliwego i szczęście jako takie. Nie możemy pragnąć czegoś, czego kształtu czy idei nie wykreowaliśmy w głowie. Tak więc myślimy o sytuacji, postaci, rzeczy, czy czymkolwiek, co w naszej głowie, w tej kreacji wyobrażonej sceny, daje nam szczęście, a później w ten czy inny, mniej lub bardziej przez nas wymuszony sposób się w końcu znajdujemy, i... nic. Nie czujemy szczęścia. Czego brakuje? Mnie generalnie zawsze wtedy mniej więcej te same rzeczy przychodzą do głowy. No mam to i tamto, no tak, jest nawet przyjemnie, i co, i to wszystko? Już mi się znudziło. Nuda destrukcyjnie niszczy kanał dla szczęścia. Albo- No mam to czy tamto, osiągnąłem to czy tamto, ale nie wierzę, tak po prostu nie potrafię zaufać uczuciu szczęścia na tyle, by je dobrze przeżywać. Jako osoba bardziej przywykła do dyskomfortu i bólu nie wyrobiłam w sobie umiejętności odczuwania szczęścia. Nie jestem przyzwyczajona do odczuwania go. To nie do końca jak jazda na rowerze- bo generalnie do takiej jazdy nota bene jest potrzebny rower, rower działający, naoliwiony i wyczyszczony. Kiedyś, załóżmy nauczyliśmy się jeździć na rowerze szczęścia, był poobijany, stary, zdezelowany, ale się nauczyliśmy. Później długo długo nie jeździliśmy i raptem dostajemy najnowszy model górala z wypasionymi bajerami- i nie umiemy na nim jeździć, bo wydaje się nierzeczywisty, a stare modele, na których się uczyliśmy już z taśm nie schodzą. A potem idziemy do garażu bo i tak chcemy pojeździć, a tam nie ma żadnego roweru, może dlatego, żeśmy go wyrzucili, kiedy straciliśmy nogi (analogia do tego czym szczęście odczuwamy, i do traum, które zadaje nam życie) bez których także ciężko na rowerze jeździć. I przez różny splot czynników nie umiemy być szczęśliwi. To tylko usterka, ale może wszyscy tak mają? Może udają czy oszukują siebie na tyle sprawnie, że zapominają, że udają i kłamią, że wierzą w największą iluzję i są szczęśliwi. A ja znowuż nie umiałabym zaufać szczęściu typowo różowemu, prawie idealnemu. Kiedy nie odczuwam równocześnie czegoś co go zakłóca to nie jest już do końca szczęście, ale dla mnie starcza. Nauczyłam się żyć przyjemnościami- czytaniem, pisaniem, oglądaniem anime- ale nie umiem się nimi cieszyć, jeśli nie wiem, że za nie zapłacę. Przykładowo- jeśli oglądam anime jak mąż jest w pracy, to jeśli nie posprzątam i nie ugotuję obiadu (co zabiera mi większy fragment czasu na anime, na marginesie) to wiem, że obrazi się na tyle, żeby odciąć mi całkowicie net. A to daje mi inne plusy- np. nauczyłam się tak dobrze maskować to, że niczego nie robiłam, że mąż zwykle nabiera się i myśli, że robiłam :p.
Znalazłam dziś na blogu Jes takie zdanie. Znalazłam i bum! Bum bo to taka prosta myśl, ale też od dawna nią żyję. Doszłam do wniosku, że są na tej planecie ludzie, którzy tak po prostu mają w sobie usterkę, która nie pozwala im oddawać uśmiechu dla świata, nawet jeśli ten świat szczerzy się do ciebie jak wariat. A może to choroba? Oczywiście nie można pragnąć czegoś dla nas niepojętego (znaczy, w skrócie- Pan X nie zechce rzeczy Y, jeśli w ogóle nie wie o istnieniu takowej) tak więc nasuwa się konkluzja- teraz wyobrażamy sobie siebie, który wyobraża sobie siebie szczęśliwego i szczęście jako takie. Nie możemy pragnąć czegoś, czego kształtu czy idei nie wykreowaliśmy w głowie. Tak więc myślimy o sytuacji, postaci, rzeczy, czy czymkolwiek, co w naszej głowie, w tej kreacji wyobrażonej sceny, daje nam szczęście, a później w ten czy inny, mniej lub bardziej przez nas wymuszony sposób się w końcu znajdujemy, i... nic. Nie czujemy szczęścia. Czego brakuje? Mnie generalnie zawsze wtedy mniej więcej te same rzeczy przychodzą do głowy. No mam to i tamto, no tak, jest nawet przyjemnie, i co, i to wszystko? Już mi się znudziło. Nuda destrukcyjnie niszczy kanał dla szczęścia. Albo- No mam to czy tamto, osiągnąłem to czy tamto, ale nie wierzę, tak po prostu nie potrafię zaufać uczuciu szczęścia na tyle, by je dobrze przeżywać. Jako osoba bardziej przywykła do dyskomfortu i bólu nie wyrobiłam w sobie umiejętności odczuwania szczęścia. Nie jestem przyzwyczajona do odczuwania go. To nie do końca jak jazda na rowerze- bo generalnie do takiej jazdy nota bene jest potrzebny rower, rower działający, naoliwiony i wyczyszczony. Kiedyś, załóżmy nauczyliśmy się jeździć na rowerze szczęścia, był poobijany, stary, zdezelowany, ale się nauczyliśmy. Później długo długo nie jeździliśmy i raptem dostajemy najnowszy model górala z wypasionymi bajerami- i nie umiemy na nim jeździć, bo wydaje się nierzeczywisty, a stare modele, na których się uczyliśmy już z taśm nie schodzą. A potem idziemy do garażu bo i tak chcemy pojeździć, a tam nie ma żadnego roweru, może dlatego, żeśmy go wyrzucili, kiedy straciliśmy nogi (analogia do tego czym szczęście odczuwamy, i do traum, które zadaje nam życie) bez których także ciężko na rowerze jeździć. I przez różny splot czynników nie umiemy być szczęśliwi. To tylko usterka, ale może wszyscy tak mają? Może udają czy oszukują siebie na tyle sprawnie, że zapominają, że udają i kłamią, że wierzą w największą iluzję i są szczęśliwi. A ja znowuż nie umiałabym zaufać szczęściu typowo różowemu, prawie idealnemu. Kiedy nie odczuwam równocześnie czegoś co go zakłóca to nie jest już do końca szczęście, ale dla mnie starcza. Nauczyłam się żyć przyjemnościami- czytaniem, pisaniem, oglądaniem anime- ale nie umiem się nimi cieszyć, jeśli nie wiem, że za nie zapłacę. Przykładowo- jeśli oglądam anime jak mąż jest w pracy, to jeśli nie posprzątam i nie ugotuję obiadu (co zabiera mi większy fragment czasu na anime, na marginesie) to wiem, że obrazi się na tyle, żeby odciąć mi całkowicie net. A to daje mi inne plusy- np. nauczyłam się tak dobrze maskować to, że niczego nie robiłam, że mąż zwykle nabiera się i myśli, że robiłam :p.
czwartek, 8 marca 2012
Pochodne prawo ironii losu...
... Nie wiem na czym polega, ale tak mi się spodobało to zdanie, że je zostawiam.
Doszłam do wniosku, że blogi służą do marudzenia...
Ja w swoim cały czas mędzę, i w sumie już tylko tutaj... Wcześniej często żaliłam się Jess i rodzinie o ile w ogóle słuchała (rodzina) ale to już jakiś czas za mną... Teraz nauczyłam się nosić żale w sercu.
Zastanawiam się też kiedy Jes przestanie tak biadolić (tak, tak biadolimy obie Jes), bo ja na przykład dzięki niej czuję się świetnie. Choć długo jej nie widziałam, choć jakbym ją zobaczyła to szansa na rozmowę na poziomie byłaby z mojej strony niska... Trzymam za ciebie kciuki Jess, pamiętaj, że nie sama powinnaś zaświadczać o swojej wartości, tylko wszyscy wokół ciebie. Ode mnie na starcie maxa masz w jakiejkolwiek skali sobie zażyczysz.
Boję się, że nie przystąpię do matury. Mam ją na moim kompie, nie mogę jej od podstaw zrobić znów tutaj na lapku męża bo nawet net nie chce mi chodzić... Zero anime, zero stepmanii, zero wszystkich tych rzeczy, które działały na mnie jak tabletki uspokajające. Trochę książki piszę ale to takie nic, bo brak mi pomysłów. Chcę napisać maturę, ale ostatnio goni mnie pech. Jak cholera. Boję się, że zmuszona okolicznościami nie dam rady w maju stawić się tam gdzie trzeba i stracę resztę godności do samej siebie.
Wpadła mi do głowy głupia zbyt optymistyczna, ale na szczęście też ironiczna myśl a propo mojego ostatniego spostrzeżenia o gniciu mojej osoby. Gniję, ale co z tego, skoro najpiękniejsze kwiaty kwitną na nawozie :D
Doszłam do wniosku, że blogi służą do marudzenia...
Ja w swoim cały czas mędzę, i w sumie już tylko tutaj... Wcześniej często żaliłam się Jess i rodzinie o ile w ogóle słuchała (rodzina) ale to już jakiś czas za mną... Teraz nauczyłam się nosić żale w sercu.
Zastanawiam się też kiedy Jes przestanie tak biadolić (tak, tak biadolimy obie Jes), bo ja na przykład dzięki niej czuję się świetnie. Choć długo jej nie widziałam, choć jakbym ją zobaczyła to szansa na rozmowę na poziomie byłaby z mojej strony niska... Trzymam za ciebie kciuki Jess, pamiętaj, że nie sama powinnaś zaświadczać o swojej wartości, tylko wszyscy wokół ciebie. Ode mnie na starcie maxa masz w jakiejkolwiek skali sobie zażyczysz.
Boję się, że nie przystąpię do matury. Mam ją na moim kompie, nie mogę jej od podstaw zrobić znów tutaj na lapku męża bo nawet net nie chce mi chodzić... Zero anime, zero stepmanii, zero wszystkich tych rzeczy, które działały na mnie jak tabletki uspokajające. Trochę książki piszę ale to takie nic, bo brak mi pomysłów. Chcę napisać maturę, ale ostatnio goni mnie pech. Jak cholera. Boję się, że zmuszona okolicznościami nie dam rady w maju stawić się tam gdzie trzeba i stracę resztę godności do samej siebie.
Wpadła mi do głowy głupia zbyt optymistyczna, ale na szczęście też ironiczna myśl a propo mojego ostatniego spostrzeżenia o gniciu mojej osoby. Gniję, ale co z tego, skoro najpiękniejsze kwiaty kwitną na nawozie :D
środa, 29 lutego 2012
Stary tytuł filmu- "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową"
Dzisiejszy wieczór spędziłam na czytaniu zaległych postów z bloga Jes, skoro dała mi mały kredyt zaufania i ponowiła zaproszenie. Przyznam, że o nim zapomniałam. Cieszę się, że dziś weszłam tak po prostu na gmaila, bo nie miałam co robić (od jakiegoś czasu nie działa mi dobrze net, więc żyję w stresie bez mojego nałogu, czyli anime). Im więcej czytam, tym bardziej tęsknię. Nie za jak najszybszym zobaczeniem mojej jedynej przyjaciółki. Tęsknię za moją obecnością w jej życiu, której coraz mniej, i która de facto jest jej mało potrzebna. Ostatnio mówiła, że siebie nienawidzi. Doszłam do takiego samego wniosku- nienawidzę siebie. Nie cierpię tego, że nie mogę tak po prostu zakończyć farsy mojego małżeństwa, którego najlepsze chwile w większości dotyczyły łózka. Mój mąż jest mi obcy, nie lubi mnie i bawi go dokuczanie mi i sprawianie bólu. Wiecie, ostatnio spotkała mnie przykra w skutkach sytuacja... Chcąc przytulić go przed jego wyjściem do pracy zahaczyłam nogą o kabel zasilacza mojego kompa. Skończyło się na tym, że nie działa mi klawiatura, muszę ją wymienić. Nie chce mi dać na nową. A wiecie co jest dla mnie w tym najgorsze? Że to tylko dlatego, że chciałam go przytulić. Odebrano mi coś dzięki czemu mogłam pisać.
Nienawidzę też coraz bardziej swojego lenistwa. Gdybym pracowała, mogłabym łatwiej ułożyć sobie życie przy ewentualnym rozwodzie. Gdybym zaczęła wcześniej się uczyć do matury nie bałabym się teraz choćby pomyśleć, że tak bardzo zaniedbałam tę kwestię, że mogę znów na koniec wpaść w panikę i nie pójść. Nienawidzę tego, że nie umiem zdyscyplinować samej siebie. Nienawidzę bezsensowności mojego życia. Nienawidzę tego, że moja dusza kojarzy mi się ze stęchłą, brudną i mętną wodą. Nie umiem już nawet myśleć tak jak zawsze. Moja książka to dno. Dążę do autodestrukcji. Boję się ludzi. Boję się cokolwiek załatwiać. Boję się być dorosłą poza domem. Mój charakter się degeneruje. I chciałabym się rozpłakać, ale to nic nie da. Wystarczy, że cały czas o tym myślę. To chyba jest jak płacz, to samo uczucie w piersi. I boli mnie nadal, że prócz Jes nie mam nikogo na prawdę bliskiego. Jestem jak basen ze wspomnianą wcześniej wodą... Gdyby tylko czasem ktoś chciał się w nim zanurzyć... Włączyło by się coś w rodzaju samoczynnej pompy na brud, filtru... Ile jeszcze czasu moje życie będzie wyglądało właśnie tak? Ile jeszcze zniosę? Chcę być kochana i zauważana. I chcę przestać tak biadolić, to do mnie nie pasuje już tak jak wcześniej. Nie lubię mędzić, bo lubię okłamywać samą siebie, że nie jest tak źle. A kiedy marudzę to przypomina mi się cała ta beznadziejność. Myślałam o empatii. Jes napisała, że to puste słowo. Przyznaję rację. Z jednej strony chciałabym by ktoś poczuł to smoliste uczucie w piesi, które mnie dusi. Z drogiej strony rozsądek przypomina, że gdyby je ktoś zobaczył, to nie pomógłby mi. Bo nie znalazłby nic o co warto walczyć. Śmieci. Odpadki. Marzenia i mrzonki tak głupie, że mnie samej ciężko się do nich przyznać. Ludzie nie lubią komplikować sobie życia, więc może to dlatego podświadomie mnie unikają jakbym była nosicielem śmiertelnej choroby, którą mogłabym ich zarazić. Żałosna. Jestem Żałosna.
Nienawidzę też coraz bardziej swojego lenistwa. Gdybym pracowała, mogłabym łatwiej ułożyć sobie życie przy ewentualnym rozwodzie. Gdybym zaczęła wcześniej się uczyć do matury nie bałabym się teraz choćby pomyśleć, że tak bardzo zaniedbałam tę kwestię, że mogę znów na koniec wpaść w panikę i nie pójść. Nienawidzę tego, że nie umiem zdyscyplinować samej siebie. Nienawidzę bezsensowności mojego życia. Nienawidzę tego, że moja dusza kojarzy mi się ze stęchłą, brudną i mętną wodą. Nie umiem już nawet myśleć tak jak zawsze. Moja książka to dno. Dążę do autodestrukcji. Boję się ludzi. Boję się cokolwiek załatwiać. Boję się być dorosłą poza domem. Mój charakter się degeneruje. I chciałabym się rozpłakać, ale to nic nie da. Wystarczy, że cały czas o tym myślę. To chyba jest jak płacz, to samo uczucie w piersi. I boli mnie nadal, że prócz Jes nie mam nikogo na prawdę bliskiego. Jestem jak basen ze wspomnianą wcześniej wodą... Gdyby tylko czasem ktoś chciał się w nim zanurzyć... Włączyło by się coś w rodzaju samoczynnej pompy na brud, filtru... Ile jeszcze czasu moje życie będzie wyglądało właśnie tak? Ile jeszcze zniosę? Chcę być kochana i zauważana. I chcę przestać tak biadolić, to do mnie nie pasuje już tak jak wcześniej. Nie lubię mędzić, bo lubię okłamywać samą siebie, że nie jest tak źle. A kiedy marudzę to przypomina mi się cała ta beznadziejność. Myślałam o empatii. Jes napisała, że to puste słowo. Przyznaję rację. Z jednej strony chciałabym by ktoś poczuł to smoliste uczucie w piesi, które mnie dusi. Z drogiej strony rozsądek przypomina, że gdyby je ktoś zobaczył, to nie pomógłby mi. Bo nie znalazłby nic o co warto walczyć. Śmieci. Odpadki. Marzenia i mrzonki tak głupie, że mnie samej ciężko się do nich przyznać. Ludzie nie lubią komplikować sobie życia, więc może to dlatego podświadomie mnie unikają jakbym była nosicielem śmiertelnej choroby, którą mogłabym ich zarazić. Żałosna. Jestem Żałosna.
Subskrybuj:
Posty (Atom)